Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Madame od tapet
16 października 1977 roku w Sydney zamordowano znaną projektantkę Florence Broadhurst. Bandyta połamał jej palce, żeby zabrać biżuterię wartą sto tysięcy dolarów. 78-letnia dama musiała ufać napastnikowi, bo w domu nie było żadnych śladów włamania. Nigdy nie udało się znaleźć zabójcy ani poznać jego motywów.
Florence Broadhurst słynęła z silnej osobowości, dumy i tupetu. – Będę robić wielkie rzeczy, będę egoistką i będę szczęśliwa – lubiła mawiać. Budziła podziw, ale też zawiść i oburzenie.
Lubiła przedstawiać się jako Madame Pellier, arystokratka z koneksjami na brytyjskim dworze królewskim. Innym razem opowiadała, że odziedziczyła farmę bydła w Australii.
Młoda Broadhurst zasłynęła najpierw jako Miss Bobby – gwiazda musicali. Zwiedziła kawał świata, w końcu trafiła do Chin, gdzie w 1926 roku w Szanghaju założyła własną akademię sztuk, Broadhurst Academy. Jednak w 1933 roku wyjechała do Londynu i na Bond Street otworzyła salon ekskluzywnych sukien. To wtedy wymyśliła atrakcyjny pseudonim, który miał przyciągnąć dziennikarzy z „Vogue” i bogatą klientelę. Zamysł się powiódł, a stroje zamawiała u niej sama Królowa Matka. Po wojnie wróciła do Australii. Tam zaczęła malować, głównie pejzaże, i z powodzeniem wystawiać je w galeriach. W 1958 roku otworzyła manufakturę ręcznie malowanych tapet. Zatrudniła chemika i z jego pomocą wprowadziła pierwsze wodoodporne, zmywalne tapety. Sama nadzorowała drukowanie i projektowała wzory. Miała niespotykane wyczucie kolorów.
Wymyślała coraz to bardziej fantastyczne rysunki. Tapety zapełniały mieniące się kolorami pawie, barwne motyle, długonogie żurawie i egzotyczne rośliny, azteckie motywy i orientalne arabeski. Ale nie tylko. Wielbicieli pop-artu ucieszą z pewnością tapety w geometryczne wzory, nasycone intensywnymi granatami, czernią i złamaną bielą – nie powstydziłby się ich żaden współczesny projektant.
Dzisiaj tapety Madame Pellier zdobią hotele, restauracje i bary: London's Soho House, Neo Hotel w Brighton, Raleigh Hotel w Miami. Wzór Horses Stampede wybrała na swój prezent ślubny Stella McCartney. Firmę Florence Broadhurst przejął po jej śmierci na krótko syn Robert. Teraz 530 wzorami zarządza firma Signature Prints.


Zdjęcie: Vogue, Signature Prints.
Sztuka żartu
Eugeniusz Get Stankiewicz jest, a zarazem go nie ma.

– Aktualnie jestem w procesie znikania, a nie pojawiania się publicznego – powiedział mi przez telefon, kolejny raz grzecznie, lecz stanowczo odmawiając wywiadu. – Nie mam do wygłoszenia żadnych prawd ex cathedra.
Zaintrygowany zajrzałem do internetu. Pierwsza z brzegu strona – wrocławskiej ASP, której jest profesorem. W jego zakładce nie ma nawet informacji, że Get Stankiewicz to grafik, ilustrator, plakacista i malarz. Tylko skan kartki z ręcznie napisanym tekstem: „Nie chcę być w internecie. Zapraszam do oglądania, dotykania oryginału, oryginałów”. To słowo „oryginał” zdaje się być kluczowe.
Get to przydomek, wzięty podobno z książki Stanisława Wilczyńskiego dla młodzieży „Niedźwiedzica Getka”. Artysta dostał go jeszcze w czasach szkolnych i do tej pory tak podpisuje swoje prace. Już pod koniec gimnazjum został „klasowym Matejką”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że człowiek znakomicie operujący barwami… nie odróżnia kolorów. Sprawa wyszła na jaw dopiero na komisji wojskowej. Dziś Get mówi, że dla niego świat nie jest kolorowy, lecz kolorowany. Podstawa to kształt i biel z czernią oraz szarością. Kolor pojawia się później – z wiedzy, że niebo jest niebieskie, a róża różowa.
Ludziom związanym ze sztuką nazwisko Eugeniusza Stankiewicza kojarzy się jednoznacznie – z Wrocławiem. Jego artystyczne działania to dziwna mieszanka: z jednej strony wydaje się, że sporo rzeczy robi dla żartu. Z drugiej angażuje się też w poważne projekty. We wrocławskim Muzeum Narodowym właśnie trwa wystawa „cd. Nauki Chodzenia” – wspólny projekt Geta i poety Tadeusza Różewicza, łączący poezję z grafiką. Już wcześniej artyści wystawiali razem. O połączeniu słowa z obrazem grafik opowiadał, że to taka sałatka, która najlepiej smakuje, jak wszystko się dobrze wymiesza.
W marcu 2007 roku Eugeniusz Get Stankiewicz wkroczył w świat polityki – zlustrował się publicznie, w formacie 3 na 5 metrów. Oficjalne oświadczenie podpisał przy gmachu Muzeum Narodowego. Wcześniej przesłał jego kopię do gazet. Komentarza do swojej akcji odmówił, twierdząc tylko, że „każdy może ją sobie zinterpretować, jak chce”. I to jest chyba klucz do całej działalności wrocławskiego profesora. Sztukę Geta trzeba po prostu oglądać i przeżywać.


Zdjęcie: Dyrektor wielkiego czerwonego cyrku, 1987r., Nautilus
W poszukiwaniu spokoju
Bogna Gniazdowska tropi przeszłość, a potem zapamiętuje ją na obrazach. Maluje ludzi ze starych fotografii, okulary ojca, portmonetkę mamy, torebkę babci...

Lubię ją odwiedzać. W mieszkaniu Bogny mam wrażenie, że czas się zatrzymał, tak gdzieś w dwudziestoleciu międzywojennym. Siadamy przy wielkim przedwojennym stole w salonie. Mikołaj Kasprzyk, mąż gospodyni, też malarz, jako dziecko odrabiał przy nim lekcje. Prawie każdy przedmiot w tym domu ma jakąś ciekawą historię. Kufer, czyli nocny stolik z sypialni, przed laty towarzyszył dziadkowi Mikołaja w wyprawie za wielką wodę – do Ameryki, po szczęście. Szafa w przedpokoju to część ślubnego wiana babci.
– Przedmioty są ważne i dla swojej urody, i dla historii ludzi, do których należały – uważa artystka.
Tak samo jest na jej obrazach. Kiedy jeszcze studiowała, odkryła rodzinne archiwum – zdjęcia, listy, zapiski. Od tamtej pory tropienie przeszłości stało się pasją Bogny. Portretuje ludzi ze starych fotografii – są na nich krewni, ale i zupełnie nieznane osoby. Ich zdjęcia kupuje w antykwariatach i na targach staroci.
Zawsze lubiła też wiernie odtwarzać przedmioty z przeszłości – poduszkę, grzechotkę, szachy, fajkę, pierścionek, filiżankę, obrus na stole. W pracowni na półce stoją buciki małej Bogny, a obok ich portret. Na obrazy trafiają też jej kolorowe torebki, wiszące na oparciach krzeseł, na regale, na klamkach drzwi i okien. Co jakiś czas artystka dokłada do wielkiej barwnej kolekcji kolejny obrazek. Co będzie dalej?
– Zobaczę. Najpierw malowałam ludzi, potem zwierzęta, a teraz przedmioty. Jest w tym jakaś konsekwencja, bo zawsze są to opowieści o ludziach – mówi artystka.
Równie konsekwentna, co w sztuce, jest w urządzaniu mieszkania. Bogna wyszukuje i tonami znosi do domu urokliwe przedmioty – a to solniczkę, a to kilim, a to lampę. Wszędzie ma książki o starych rodach, dworach, pamiętniki, dzienniki, opisy obyczajów polskiej szlachty, herbarze.
– Przeszłość jest blisko nas, ale jej nie dostrzegamy, bo tak pędzimy – tłumaczy. – Kiedyś świat był wolniejszy, cichszy. Dziś wszystko gna, atakuje hałasem, wrzeszczy kolorem. Dlatego to, co dawne, jest wytchnieniem.


Zdjęcie: Daniel Barczyński; stylizacja: Aśka Ciesielska.
Skrzypek przy sztalugach
Na zmiany nigdy nie jest za późno. Alfred Lenica miał 40 lat, gdy rzucił grę na skrzypcach dla awangardowego malarstwa. Największe triumfy święcił pod koniec życia.

Rany boskie, rany boskie, ten łagodny, safandułowaty starzec jest wielkim, prawdziwym artystą – te słowa zanotował Tadeusz Konwicki po tym, jak w 1974 roku odwiedził wystawę Alfreda Lenicy w warszawskiej Zachęcie.
Konwickiego z malarzem łączyła więź specyficzna, był jego zięciem. Poszedł więc na wernisaż powodowany „szczerą życzliwością dla miłego starca, któremu zawdzięczam swoją żonę”. O Lenicy, przez bliskich zwanym Fredziem lub dziadkiem, mówił, że pierwszą połowę życia przegrał na skrzypcach w operze i filharmonii, drugą przemalował w tłoku dzieci i wnuków.
Bo faktycznie artysta łączył dwie pasje: muzykę i malarstwo, a był przy tym niepoprawnym idealistą. Wedle słów autora „Lawy” – „dziadek wieczny awangardzista, dziadek naiwny postępowiec, dziadek boży człowiek”.
Alfred Lenica pochodził z rodziny robotniczej, wychował się w Pabianicach. Matka bezrobotna, ojciec majster w fabryce. Kiedy był trzeźwy, rysował różne rzeczy małemu Fredziowi. W ten chyba sposób zaszczepił mu miłość do sztuki. Picie jednak zwyciężyło.
Na szczęście chłopiec szybko zainteresował się muzyką. W szkole szło mu niespecjalnie, ale w muzyce był dobry – grał na skrzypcach. W końcu trafił do klasy instrumentów smyczkowych poznańskiego konserwatorium. Muzyczne ćwiczenia nie przeszkadzały mu w rozwijaniu malarskiej pasji.
W sklepie „Artykuły męskie” poznał piękną Janinę Kubowicz, a przypadek sprawił, że jej ojciec był malarzem. Zaręczył się i ożenił, wkrótce też sprowadził do nowego domu matkę. Mieszkanie, choć zimne i ciemne, nowożeńcom wystarczało. Rodzina powiększyła się o syna Jana i córkę Danutę. Do pensji muzyka w teatrze artysta dorabiał, malując portrety żony w różnych przebraniach, głównie chłopskich, stylizowane na obrazy Axentowicza. Sprzedawał je lokalnemu antykwariuszowi. Płótna cieszyły się sporym powodzeniem i po pewnym czasie rodzina zmieniła nawet mieszkanie na lepsze.
Przełomowym momentem w życiu malarza amatora była okupacja. Zarabiał na życie, ciągle sprzedając swoje „główki” – tym razem nabywcami byli niemieccy oficerowie. W końcu jednak, w 1940 roku, Lenicę z rodziną wysiedlono z Poznania. Trafili do Mielca. Była straszna bieda. Alfred w końcu dostał pracę jako muzykant w knajpie. Tam, grając „do kotleta”, poznał Jerzego Kujawskiego, także muzyka i malarza amatora. To on poznał Fredzia w Krakowie z młodymi twórcami awangardy – Kantorem, Jaremą i innymi.
Miało to decydujący wpływ na życie malarza. Gdy skończyła się wojna, był dojrzałym, ponadczterdziestoletnim mężczyzną, znakomitym muzykiem i niespełnionym malarzem. Wtedy właśnie postanowił oddać się do końca swojej drugiej pasji.
Po wojnie Lenica organizował artystyczną społeczność w Związku Polskich Artystów Plastyków. Jednocześnie dużo malował i eksperymentował. Krytyk Bożena Kowalska zauważa wręcz, że Alfred „odkrył” taszyzm w tym samym czasie co Jackson Pollock! Dzieliły ich tysiące kilometrów i odmienne kultury, ale pracowali podobnie.
Jak większość polskich artystów, Lenica przeżył flirt z socrealizmem. Był ideowcem, wierzył, że masy należy edukować. Malował Pstrowskiego, Bieruta i pochody pierwszomajowe. Pokazywał wtedy dwie twarze. Z jednej strony uprawiał klasyczne malarstwo w służbie systemu, z drugiej upierał się, że sztuka wcale nie musi niczego konkretnego przedstawiać. Muzyka – jak twierdził – jest z natury abstrakcyjna, a nikt z tego powodu nie ma pretensji. O każdym, kto piętnował abstrakcję, mówił, że widzi przed sobą „pysk przedwojennego endeka, zakuty łeb, który na wszystko, co nowe, mówił, że to żydokomuna”. W końcu pozbawiono go stanowiska w ZPAP-ie.
Gdy socrealizm przeminął, artysta stwierdził po prostu, że próbował różnych eksperymentów z formą i tyle. Późniejszy okres należał do najpłodniejszych w jego życiu. Lenica żył przede wszystkim sztuką, inne sprawy mało go zajmowały.
Bez pędzli i farb nie potrafił żyć. Opowiadał, że nawet w chwilach, kiedy nie mógł malować, miętosił tubki z farbami, wąchał je, formował w przedziwne kształty. Na temat sztuki poglądy miał proste. W jednym z wywiadów tłumaczył: „Malarstwo typu ładnego jest złe. Malarstwo ciekawe jest dobre”. Nic dziwnego, że Konwicki nazywał go „motylkiem, miłym jurodiwym, co zabawia się bez odpowiedzialności ze sztuką pod naszym wyrozumiałym okiem”.
Jednak po wystawie w Zachęcie w 1974 roku zmienił zdanie. Napisał, że chyli głowę przed człowiekiem, którego życie wybuchło na koniec jak wulkan feerią barw, blasków i gwiazd. Bo takie właśnie było malarstwo Alfreda Lenicy. Starszy pan zmarł trzy lata po wernisażu, którym tak bardzo zachwycił zięcia.


Zdjęcie: „Fobia”, 1962 r., Muzeum Narodowe we Wrocławiu, fot. Edmund Witecki.
Czarne na białym
Do kogo należała najdroższa na świecie maszyna do pisania? Do Iana Fleminga.
Na pozłacanej Royal Quiet de Luxe wystukał pierwszą książkę o przygodach słynnego agenta 007.

Był rok 1867. Dwa lata wcześniej skończyła się wojna secesyjna w Stanach Zjednoczonych i produkcja broni okazała się nieopłacalna. Właściciele Remingtona (fabryka karabinów) zaczęli szukać czegoś nowego. 1 marca 1873 roku zaczęli produkować maszyny do pisania.
Kto wynalazł maszynę, dokładnie nie wiadomo, ale za jej twórcę uznaje się amerykańskiego inżyniera i drukarza Christophera Lathama Sholesa. Na pomysł wpadł przypadkiem, gdy pracował nad skonstruowaniem maszyny do numerowania stron. Nowe urządzenie miało klawisze, taśmę nasączoną atramentem i poziomą metalową płytkę, na którą nakładało się kartkę papieru. Uruchamiało się je przez naciskanie pedałów, tak jak stare maszyny do szycia. Sholes opatentował maszynę w 1868 roku, ale że można było na niej pisać jedynie drukowanymi literami, nie wywołała zachwytu. Inżynier spróbował ją udoskonalić. Pięć lat później odsprzedał patent Remingtonowi, bo sam nie miał pieniędzy, aby ją produkować.
Sholes nie był pierwszym, który stworzył maszynę do pisania, ale jako jedyny skonstruował urządzenie użyteczne. Wcześniejsze modele były tak skomplikowane w obsłudze, że potrafiły doprowadzić właścicieli do szału.
150 lat wcześniej nad skonstruowaniem ręcznego urządzenia do pisania pracował niejaki Henry Mill. Niestety, nie zachował się ani szkic, ani nawet opis projektu inżyniera, a o jego wysiłkach wiemy dlatego, że do pomysłu przekonał królową Annę, która w 1714 roku przyznała mu patent.
Sił próbował też Jean-Bernard Foucault, żyjący w pierwszej połowie XIX wieku. Wymyślił „machinę przeciw skurczowi palców". Nieraz słyszał, jak urzędnicy skarżyli się, że od przepisywania dokumentów nadwerężają sobie palce i mają przykurcze. Niestety, jego maszyna problemu nie rozwiązała – wymagała zbyt wielkiej zręczności w manewrowaniu.
Podobny los spotkał wynalazek Karla Draisa. W 1823 roku stworzył „piszące pianino”. Ale żeby wydrukować jedną literę, trzeba było poruszyć aż pięć dźwigni...
W Europie maszyny do pisania pojawiły się mniej więcej w tym samym czasie, w którym Sholes opatentował swój wynalazek. Wyglądały jednak nieco inaczej. Wymyślił je w 1867 roku duński pastor Malling Hansen, a już trzy lata później zlecił ich produkcję kopenhaskim zakładom Juergens Mechaniske Establissement.
„Pisząca kula" miała pięćdziesiąt dwa klawisze i prowadnicę do przesuwania papieru. Była jednak niewygodna w użyciu. Podobno Fryderyk Nietzsche dostał maszynę w prezencie gwiazdkowym od swojej siostry i bardzo szybko do podarunku się zniechęcił.
Wynalazek Sholesa stał się popularny, bo był praktyczny. W dużej mierze przesądziła o tym klawiatura. We wcześniejszych maszynach do pisania litery układano alfabetycznie, a klawisze naciskane zbyt szybko, zakleszczały się. Problem rozwiązał dopiero układ czcionek QWERTY – ten sam, który widzimy dziś na klawiaturze naszych komputerów. Litery zostały tak rozmieszczone, żeby te występujące w języku angielskim najczęściej po sobie – nie były zbyt blisko.
Ale i maszyna Christophera Sholesa miała braki – pisząc na niej, nie widziało się tekstu. Radę na to znalazł dopiero w 1890 roku Herman L. Wagner, odwracając po prostu wałek z kartką. Prawa do jego patentu natychmiast kupiła firma Underwood i już pięć lat później rozpoczęła produkcję. Nową maszynę do pisania kupił m.in. Lew Tołstoj. Underwood prędko prześcignął popularnością Remingtona, bo można było nie tylko zobaczyć tekst, ale też cofnąć się w dowolnym miejscu i poprawić błędy. Najsłynniejszy wypuszczony przez tę firmę model 5 produkowany był w latach 1900-1933. Sprzedał się w ponad 3 milionach egzemplarzy. Prawdopodobnie na takiej właśnie maszynie Wiliam Faulkner pisał „Wściekłość i wrzask” oraz „Absalomie, Absalomie” (jego rywal Ernest Hemingway używał Remingtona). Właścicielem starego Underwooda był również Stanisław Lem – maszynę dostał od ojca, gdy miał 12 lat i nigdy się z nią nie rozstał.
Właścicielem najdroższej maszyny do pisania na świecie, według Księgi Guinnessa, był Ian Fleming. Angielski pisarz zamówił ją w 1952 roku, a nazywała się Royal Quiet de Luxe i była pozłacana. Po jego śmierci, w maju 1995 roku, cudo sprzedano na aukcji w londyńskim Christie’s za 56 tysięcy funtów, wówczas była to równowartość prawie 90 tysięcy dolarów!


Zdjęcie: jedna z pierwszych maszyn do pisania, wynaleziona przez Hansa Mallinga Johana Hansena w Kopenhadze w 1865 r., nazywana była „piszącą kulą”. To ona nie przypadła do gustu Fyderykowi Nietzschemu, www.typewritermuseum.org.
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: aukcje@artinfo.pl