Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Dyskretny urok fotografa
Szukam obrazów, które już wcześniej zobaczyłem, a może wymyśliłem – tak Tadeusz Rolke tłumaczy swoją metodę fotografowania. I dodaje: – Od małego byłem ciekawski. Z ciekawości świata sięgnąłem po kamerę, żeby więcej się dowiedzieć – bo fotografia utrwala to, czego oko nie zdąży zarejestrować, a mózg – zapamiętać. W pismach zacząłem pracować, żeby moją ciekawością zarazić innych. To właściwie wszystko… Najdłuższa wypowiedź, jaką słyszałam od Rolkego – a znam go 30 lat.
W maju obchodził 80. urodziny. Od przyjaciół dostał prezent: sfinansowany przez nich katalog oraz wystawę w warszawskim Zamku Ujazdowskim. Nie wygląda na swój wiek. Szczupły, z bujną szpakowatą czupryną. Wciąż go nosi po świecie. Jego żywiołem jest sztuka, a jeszcze bardziej – osoba artysty. Umie też „zobaczyć zwykłego człowieka” w codziennym życiu. I uchwycić aurę sytuacji w czarno-białych (najczęściej) zdjęciach.
W prasie zadebiutował po odwilży na łamach „Stolicy”, następnie współpracował z miesięcznikiem „Polska” i z periodykiem-legendą lat 60. „Ty i Ja”. Tam objął działkę mody. Nie zaakceptował soc-sztywniactwa w modowej tematyce, więc wprowadzał do zdjęć akcję, narzucał modelkom naturalne zachowania, fotografował w plenerze, pożyczał od znajomych akcesoria – skuter, psa, kapelusz.
Potem wyemigrował za zachodnią granicę i tam się ożenił. Dzięki temu wydano mu paszport wielokrotny, dla mieszkańca demoludów niewyobrażalne szczęście. Poznałam go, kiedy mieszkał w Niemczech i przyjeżdżał do Polski. Robił to często, wywołując sensację wypasionym fotograficznym sprzętem i samochodem-busikiem. Pojazd pozwalał mu koczować poza hotelami, ale też ściągał uwagę ubecji, która systematycznie nań polowała.
Nie dziwię się, że władze PRL-u nie lubiły Tadeusza Rolke: żył na luzie. Nie zależało mu na robieniu kasy. Wydawał pieniądze na sprzęt i wojaże. Co najdziwniejsze: wrócił w momencie, kiedy kto tylko mógł, opuszczał PRL – w przededniu stanu wojennego. Niepokoił się o chorą matkę, ale też – o chorą ojczyznę. I już został. W jego maleńkiej mokotowskiej kawalerce odbywały się towarzyskie spędy. Niekiedy towarzyszyły im kulinarne popisy Tadeusza, tym bliższe cudu, że surowców było jak na lekarstwo.
W połowie lat 80., kiedy politycznie poluzowało, zabrał się za „reklamę”. Nie miało to jednak nic wspólnego ze współcześnie prowadzonymi reklamowymi kampaniami. Praca odbywała się na zasadzie „dobra wola i skrzypce”. Współuczestniczyłam w kilku takich przedsięwzięciach. Tadeusz poprosił mnie m.in. o pomoc przy aranżowaniu Manaamu do zdjęcia na okładkę płyty i Kory do kalendarza ściennego. Dziś trudno uwierzyć, że tuzin fotosów powstał w pracowni Edwarda Dwurnika. Do makijażu gwiazdy używaliśmy wszystkiego, co wpadło w ręce, a najmniej – kosmetyków. Na szczęście była tam wanna. Rolke tak zasmakował w malunkach na kobiecym ciele, że pod koniec lat 80. stworzył cykl „Ślady”. Malował na ciałach dziewczyn i fotografował rezultaty. Swego rodzaju body art, bez cienia porno czy wulgarności. Skąd brał modelki? Nie było wtedy agencji, a Tadeusza zawsze cechowała pewna nieśmiałość. Do tego jest skromny. Właśnie dlatego nie miał problemów ze zwerbowaniem ochotniczek: jego zachowanie gwarantowało bezpieczeństwo i dyskrecję. To sprawdzało się i nadal sprawdza. Pozwala nawiązać kontakt, oswoić nieufnych obcych ludzi, których Tadeusz Rolke zamierza sfotografować. Oto tajemnica jego zawodowego sukcesu.


Zdjęcie: „Lucy, Warszawa”, 1967 r., Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie
Wielki Marco
Zawdzięczamy mu przenośny telewizor i telefon z tarczą w słuchawce. Marco Zanuso jako jeden z pierwszych zaczął korzystać w projektach z najnowszych technologii.

Był rok 1951, kiedy Lady zawładnęła sercami Włochów. Lady, czyli fotel firmy Arflex – pierwszy, który miał siedzisko z lateksowej pianki. Nowatorski mebel stworzył Marco Zanuso. Do dziś fotel uważany jest za arcydzieło wzornictwa przemysłowego lat 50.
Już wkrótce Zanuso mógł pochwalić się innymi pionierskimi projektami. W 1968 roku przygotował dla firmy Brionvega pierwszy tranzystorowy, przenośny telewizor Doney 14. Cztery lata później – telefon o zabawnej nazwie Grillo (Świerszcz) – pierwszy aparat z tarczą do wybierania numeru zamontowaną w słuchawce. Nowy styl – techno-funkcjonalizm – na stałe wpisał się do historii światowego designu. Marco Zanuso był jednym z pierwszych projektantów, którzy interesowali się nowymi materiałami i technologiami.
A pomyśleć, że o mały włos nie został marynarzem. Po maturze zaciągnął się do marynarki. Po czterech latach jednak wrócił do Mediolanu i rozpoczął studia na politechnice. Nie wspominał jej dobrze: dużo teorii, mało praktyki.
– Włoskie szkolnictwo było przestarzałe. Przemysł rozwijał się w zastraszającym tempie, a nam zaawansowana technologia była obca – narzekał.
Doświadczenie zdobywał więc gdzie indziej. Po studiach trafił do redakcji słynnego magazynu architektonicznego „Domus”, potem do „Casabella”, gdzie poznał architektoniczne sławy, m.in. Gropiusa i Miesa van der Rohe ze szkoły Bauhausu. Pomagał też formułować główne założenia rozwijającego się modernizmu. Aż w końcu sam sięgnął po ołówek i brulion. Robił krzesła dla Kartella i maszyny do szycia dla Borletti i Necchi – o seksownych, miękkich krzywiznach, ale ascetycznej formie.
W 1955 roku rozpoczęła się jego przygoda z architekturą. Firma Olivetti wysłała go do Brazylii, by zaprojektował budynki nowej fabryki. Pracował też dla Necchi i IBM. – Porzuciłem fotele i sofy i z pozycji horyzontalnej przestawiłem się na wertykalną – żartował. Odtąd nie rozgraniczał już designu od architektury.
Zmarł w lipcu 2001 roku. Do końca był aktywny: profesor na mediolańskiej politechnice i współtwórca Stowarzyszenia Wzornictwa Przemysłowego (ADI), czołowy projektant powojennego włoskiego designu. Jego meble możemy podziwiać w nowojorskiej MoMA, w zbiorach muzeum Kartella i Vitry.


Zdjęcie: fotel Lady z 1951 roku zaprojektowany dla Arflex
Ikon pisanie
Pasja według Mado? Pisanie ikon to za mało, trzeba je kochać. Dla niej są skupieniem i modlitwą.

Miała dwanaście lat, gdy zobaczyła w Bułgarii ikony. – Stara cerkiew, na zewnątrz gwar, a w świątyni cisza. Wszędzie ikony, a wśród nich Chrystus Pantokrator. Odniosłam wrażenie, że na mnie patrzy. Gdziekolwiek stanęłam, czułam jego wzrok. Wszystko widzi i wszystko wie – wspomina Mado Kucharska.
Pierwszą swoją ikonę, wotywną, stworzyła w intencji zdrowia mamy. Powstawała długo, bo wymagała od początkującej artystki wiele wysiłku i czasu. Pomagali doświadczeni twórcy ikon.
Artystka dzieli ikony na te, które „idą do ludzi”, i na te osobiste. Kiedyś tych drugich miała więcej, dlatego zabierała je na wystawy. Nietypowe.
Pokazywała ikony wśród świec i muzyki. Ustawiała tak, aby patrzyły na ludzi. Księża prawosławni uważają, że miejsce ikon jest w cerkwi, Mado chce, aby przemawiały do wyobraźni i natchnęły spokojem, nie tylko w świątyni.
Wie o ikonach chyba wszystko, a jeśli nie wszystko, to bardzo wiele. – Nieraz pytałam, kiedy ikona staje się święta. Odpowiedzi jest kilka. Kiedy autor wpisuje jej imię – wtedy sam ją uświęca. Albo w chwili wypowiadania specjalnej modlitwy. Niektórzy twierdzą, że gdy zasłynie cudami. Niektórzy tak jej pragną, że dla nich świętą staje się od razu – opowiada artystka.
W jej pracowni czas się zatrzymał, z ikon patrzą święci pełni powagi i zadumy. Jakby znali wszystkie troski i radości tego świata. Artystka spogląda na mnie i, zgadując następne pytanie, mówi: – Ja je po prostu kocham.


Zdjęcie: Witold Górka
Kpiarz Orłowski
Z ojcowskiej karczmy na salony, z Insurekcji Kościuszkowskiej do służby Rosjanom, od biedy do bogactwa. Tak wyglądało życie Aleksandra Orłowskiego – malarza i karykaturzysty.

„Nasz malarz Orłowski, przerwała Telimena, miał gust soplicowski” – tymi słowami narodowy wieszcz unieśmiertelnił na kartach „Pana Tadeusza” malarza Aleksandra Orłowskiego.
Mickiewicz znał i bardzo lubił artystę, a owym soplicowskim gustem nazywał przywiązanie do wszystkiego, co z ojczyzną związane. Gdy się poznali, malarz mieszkał we wspaniałym apartamencie w Petersburgu, dom jego pełen był broni, zbroi, egzotycznych ubiorów, pucharów, rzeźb i innych zabytków służących za rekwizyty. Na pokojach trzymał żywego orła, a wśród służby miał Murzyna, Araba i Kałmuka. Wszyscy pozowali do obrazów i przyodziani w tradycyjne stroje towarzyszyli mu w konnych przejażdżkach. Orłowski był wtedy u szczytu kariery: bogaty i znany w całej Rosji. Nie wdrapałby się tak wysoko, gdyby nie dziwny traf i łut szczęścia. A wszystko zaczęło się w pewnej karczmie w Siedlcach.
Ów dom zajezdny był własnością Józefa Orłowskiego, ojca przyszłego malarza. Chłopak czasem pomagał, ale jego głównym zajęciem było bazgranie węglem na ścianach karczmy. Podobno pewnego dnia przybytek zaszczycili swą obecnością Izabela i Adam Czartoryscy. Księżna zwróciła uwagę na obrazki i zdecydowała się wziąć dzieciaka na wychowanie. Nastoletni Aleksander trafił do pracowni Jana Norblina w Warszawie i rozpoczął artystyczną naukę.
„Malarnia” Norblina prowadzona była w sposób na owe czasy nowatorski. Miast mozolnego kopiowania dzieł mistrzów i studiów z martwej natury, artysta wysyłał uczniów „w miasto” i kazał podpatrywać ludzi. Wtedy najpewniej zrodziło się upodobanie do obserwacji ludzkich charakterów i fizjonomii, z której zasłynął później Orłowski. Tak czy owak miał na co patrzeć: miasto żyło, trwały polityczne debaty o przyszłości narodu, a na oczach chłopaka rósł mit Tadeusza Kościuszki. Nic dziwnego, że gdy wybuchła insurekcja, siedemnastolatek ruszył na wojnę jako „nierejestrowany ochotnik”.
Kariera militarna Orłowskiego była krótka. Został ranny w potyczce gdzieś pod Zgierzem. Norblin wykorzystał okazję i zapędził go z powrotem do pracowni. Stosunki między mistrzem a uczniem pogorszyły się jednak. Chłopak stał się dorosły, samodzielny. Przeprowadził się do stryja, ubogiego stolarza, na ulicę Kozią. Tam klepał biedę, póki kolejny szczęśliwy traf nie odmienił jego losu.
W tragicznej finansowej sytuacji poratował młodego twórcę kolega po fachu, Kazimierz Wojniakowski. Dzięki niemu Orłowski trafił w środowisko otaczające księcia Józefa Poniatowskiego. Sprzedał trochę rysunków, zaczął chodzić na zajęcia z malarstwa do Bacciarellego. Jednak wkrótce książę Poniatowski zmuszony został do emigracji, a Orłowski wrócił do Norblina. Znów się pożarli i młody adept sztuk plastycznych zwiał do wędrownego cyrku, prowadzonego przez niejakiego Chiariniego. Długo nie wytrzymał, a po całym epizodzie została seria rysunków przedstawiająca życie cyrkowców.
Fortuna ponownie uśmiechnęła się do młodzieńca. Z Wiednia powrócił Poniatowski i zabrał chłopaka na salony. Czas upływał na hulankach i swawolach z rówieśnikami. Orłowski swoimi umiejętnościami ubarwiał wieczorne spotkania pałacowe – chwytał za piórko i rysował na zadany temat. Był już zawołanym rysownikiem, na dodatek czujnym obserwatorem, z łatwością tworzył karykatury i satyryczne scenki rodzajowe. Poczucie humoru towarzyszyło malarzowi nieustannie. Cięty język i skłonność do żartów miały się jeszcze objawić nieraz w jego życiu, jednak póki co artyście nie było do śmiechu. Pieniędzy nie miał, w końcu zniecierpliwiony brakiem mecenasa spakował manatki i ruszył do Petersburga.
Miał list polecający od hrabiego Potockiego i udało mu się uzyskać audiencję u Wielkiego Księcia Konstantego. Człowiek ten był zapalonym militarystą, cholerykiem i odznaczał się wyjątkową szpetotą. Podobno Orłowski pokazał mu rysunek grenadiera, który tak zachwycił Konstantego, że przyjął go na dwór. Miał być naczelnym batalistą Wielkiego Księcia. Na samym początku zrobił portret mecenasa – uładzony, upiększony, ale realistyczny.
Potem zaczęło się żmudne malowanie wojska, cyzelowanie każdego guzika i orderu, bo Konstanty był nudnym jak flaki z olejem miłośnikiem skrajnego realizmu. Orłowski jednak swój cel osiągnął: stał się bogaty. Z cholerycznym pryncypałem radził sobie nieźle, nawet pewnego razu, gdy dostał burę, zagroził Konstantemu, że odmaluje go „takim, jak go teraz widzi”. Strach przed celną karykaturą zamknął Wielkiemu Księciu usta.
Malarz zamieszkał w pięknym domu, wziął za żonę Francuzkę, balował i wydawał pieniądze. Chętnie jednak wychodził na ulice miasta, obserwował ludzi, a potem robił karykatury i rysunki. Prace te przyniosły mu ogromną sławę i jeszcze bardziej wzbogaciły. Tymczasem doszło do sytuacji co najmniej dziwnej – Orłowski rozwiódł się z żoną. Wyszło na jaw, że pani Orłowska jest bezpłodna, dzieci zaś wzięła z przytułku! Malarz oddalił żonę, dzieci oddał na wychowanie pewnemu lekarzowi, sam zaś jakiś czas potem związał się z niejaką panią Oefenberg, wdową i właścicielką obwoźnego zoo. Poznali się w tymże przybytku, gdzie artysta przybył studiować anatomię zwierząt.
Popularność i sława przynosiły bogactwo, ale ambitnemu Orłowskiemu było mało. Zapragnął zostać zaliczony w poczet akademików słynnej petersburskiej uczelni artystycznej. Koledzy po fachu robili problemy. On rysownik, znany z karykatur, a tu poważna placówka, wszyscy malują olejem. Orłowski jednak się uparł, sam nauczył techniki olejnej i przedstawił szacownemu gronu obraz zatytułowany „Odpoczynek kozaków uralskich”. Akademicy kręcili nosem, ale tytuł przyznali. Malarz spełnił swoje ambicje, zaraz też machnął złośliwy rysunek przedstawiający prominentów Akademii.
Niespodziewanie zaczął podupadać na zdrowiu. Okazało się, że ma chore serce. Narysował nawet niewielki szkic przedstawiający zapaśnicze zmagania kostuchy z olbrzymem. Olbrzymem był on. Walkę przegrał: 13 marca 1832 roku odszedł „nasz malarz Orłowski”.


Zdjęcie: „Husaria polska” Muzeum Narodowe w Warszawie
Piersiówka na rozgrzewkę
Butelki pielgrzyma, bukłaki, małe szkiełka zwane małpkami, manierki, cenne flasze. Czego to człowiek nie wymyślił, żeby cenny napitek nosić na sercu.

Zachowały się na przykład pochodzące z Bliskiego Wschodu niewielkie gliniane butelki z przyczepianą łyżką. Mają po trzy tysiące lat, a służyły prawdopodobnie do przechowywania wina. Łyżką nie spijano jednak trunku - odmierzano jego odpowiednią ilość i mieszano z wodą, by nie zatruć się wodą nieznanego pochodzenia.
W średniowieczu popularnością cieszyły się tzw. butelki pielgrzyma – gruszkowate, z jednej strony spłaszczone, zaopatrzone w uszy i bogato zdobione. Przez uszy przewlekano rzemień zarzucany na ramię. Butelczyna musiała wisieć u boku, bo kieszeni w owych czasach nie było. Do uszek mocowano także sznurek lub rzemień z przyczepionym korkiem do szpuntowania flaszki. Pojemniki takie pojawiały się aż do XVIII wieku. Zmieniał się tylko ich kształt (z gruszkowatego, w spłaszczony i jajowaty), zwiększała pojemność.
Robiono je najczęściej ze srebra, rzadziej z ceramiki, szkła i metalu. Zdobiono tłoczeniami, grawerowano i malowano.
Klasycznych, zbliżonych do dzisiejszego kształtów nabrała piersiówka na przełomie XVIII i XIX wieku. Popularność i niska cena cyny sprawiły, że powszechne stały się flaszki z tego właśnie metalu. Był miękki i dawał się formować, na dodatek gotowy przedmiot można było łatwo ozdobić – monogramem, rysunkiem czy w przypadku szlachty herbem. Zamożniejsi mieli piersiówki srebrne lub szklane, ale obłożone srebrem, żeby szkło łatwo się nie stłukło. W końcu pojawiła się i charakterystyczna nakrętka na bagnecie, co zapobiegało jej zawieruszeniu. Piersiówki nosili panowie każdego stanu, a ona sama stała się przedmiotem codziennego użytku.
Metalowe naczynia nie wyparły jednak szkła. Noszone w kieszeni butelki popularne były przez cały XIX wiek. Pojawiły się też interesujące pojemniki, które montowano przy siodle. W grubym, tłoczonym skórzanym etui było miejsce na szpuntowaną flaszeczkę przypominającą probówkę. Jeździec miał ją zawsze w zasięgu ręki.
Niedawno furorę w mediach zrobił wynalazek z czasów prohibicji, odnaleziony gdzieś na amerykańskim strychu. Była to lalka, w której brzuchu znajdował się metalowy pojemnik – po odkręceniu nogi można było pociągnąć łyczek.
Piersiówka to dziś popularny męski prezent. Teraz, gdy nadeszły zimne dni, warto zainwestować w ten poręczny wynalazek. Najdroższe są XIX-wieczne, wykonane ze srebra oraz szkła i srebra – mogą kosztować nawet kilka tysięcy złotych. Jednak i zwykła piersiówka, ze stali nierdzewnej lub kryta skórą, spełni swoje zadanie i pokrzepi w chwilach kryzysu. Oczywiście jeśli zachowamy stosowny umiar.


Zdjęcie: piersiówka, Nowy Jork, Corbis
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: aukcje@artinfo.pl