Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Cała w kolorach
Należy do rzadko spotykanego gatunku twórców ubranych artystycznie. Widać ją z daleka, czasem także słychać. Ma zaraźliwy śmiech. Króciutkie włosy w coraz to innym odcieniu i oszałamiająco kolorowy strój.
Teresa Starzec, malarka i graficzka po krakowskiej ASP, od dziewiętnastu lat prowadzi wraz z mężem Fundację Atelier, prywatną szkołę plastyczną. – Dzięki temu, że obracam się wśród młodych ludzi, nabrałam ubraniowej odwagi – mówi.
– Mini – dlaczego nie? Żaden kolor, nawet najostrzejszy, nie jest zakazany. Dobieranie ciuchów uważam za osobny rodzaj twórczości. Co rano improwizuję na sobie nowy „obraz”.
Na dwa sposoby odreagowuje stres i szaleńcze tempo miasta. Zimą samotnie wyprawia się nad morze do Władysławowa. Latem ucieka na wieś Bronowo pod Łomżą. Dookoła dziewiczo – rozlewiska Biebrzy i Narwi, dzika przyroda. Tam organizuje plenery dla uczniów i sama chwyta za pędzle.
– Lubię tam pracować. Fascynuje mnie zmienność barw i światła. Najczęściej „obrabiam” ten sam fragment pejzażu – oczko wodne. Ma wrzecionowaty kształt, przez znajomych nazywany „cipką”. Nie mam za złe takich skojarzeń. Cieszę się, że moje prace nie wydają się jednoznaczne.
Trzeba też wspomnieć o innej pasji. Fotografowaniu. Każda sytuacja wydaje się jej ciekawa, a efekty bywają zaskakujące. Rok temu pokazała cykl „Dom”. Artystka przez dwanaście lat dokumentowała na setkach slajdów kolekcję ojca. Tysiące rowerów rozebranych na części: koła, ramy, opony, siodełka, kierownice. Po śmierci żony Starzec senior próbował poradzić sobie z nadmiarem czasu i uczuciową pustką. Były kolarz znalazł hobby bliskie dawnej pasji. Początkowo panował nad kolekcją. Rychło jednak materia wymknęła mu się spod kontroli. Powstał wzruszający dokument o starych domostwach, zarośniętych zbędnymi przedmiotami. Teraz ojciec chce przekazać rowerowe wysypisko Teresie. Co z tym zrobi? Już wiem, że planuje ciąg dalszy wystawy.


Zdjęcie: Teresa Starzec/archiwum artystki
Proste jest piękne
Fabrizio Ballardini mówi o swoich meblach „kameleony”. Podobnie jak te sympatyczne jaszczurki, przystosowują się do każdego wnętrza.

Mieszka w średniowiecznym miasteczku Forlì niedaleko Bolonii. Dom na wzgórzu urządził zaprojektowanymi przez siebie meblami. W każdym pokoju przynajmniej jedna kanapa (w końcu to jego konik), a w gabinecie lampa Papilia uszyta z jasnego lnu, która wygląda jak barmański shaker. Ale największe wrażenie robi ogród.
– Kocham róże – wyznaje Fabrizio Ballardini. – Hoduję kilka gatunków. Kwiaty pną się po murach, ogrodzeniu, altanie – opowiada. Nie ma dnia, żeby do nich nie zajrzał. Troskliwie podnosi im główki, nawozi, podlewa – z czułością, o jaką trudno posądzić tego dobrze zbudowanego mężczyznę.
Na co dzień jest stanowczy, konkretny, czasem wręcz szorstki. I tak projektuje. Jego kanapy mają proste, surowe, ostre linie i stonowane kolory. Tak jak te przygotowane dla włoskiej Alberty, z którą od lat współpracuje. Nazywa je „bezczasowymi”. – To takie kameleony: pasują wszędzie i do wszystkiego, bez problemu dostosują się do każdego wnętrza – tłumaczy Ballardini.
Choć stawia na klasykę, w swoim portfolio ma i bardziej awangardowe meble. Na przykład kanapę Ribalta. Siedzenie tej sofy zdaje się falować.
– Zainspirowała mnie płaszczka, którą zobaczyłem w oceanarium. Spodobały mi się jej ruchy. Nie pływała, tylko latała – wspomina dizajner.
Innym znanym projektem jest fotel San Siro, który przypomina piłkę do ćwiczeń fit ball – nazwę wziął od mediolańskiego stadionu. Cóż, jak każdy Włoch Fabrizio uwielbia futbol.
Kanapy i fotele kręcą go najbardziej (mówi, że spośród wszystkich mebli są najbliższe ciału), ale gdy ma trochę wolnego czasu, lubi też projektować tkaniny. Ostatnio przygotował żakardową kolekcję (materiał tkany z naturalnej bawełny i lnu) dla firmy Rada Collezioni. Zdobią ją ogromnych rozmiarów gerbery i szerokie pasy. Czemu nie ukochane róże?
– Są zbyt perfekcyjne, nie potrafiłbym oddać ich urody – uśmiecha się Ballardini.


Zdjęcie: kolekcja Aba, Seven Salotti
Wszystko jest obrazem
Ela nie wie, co znaczy „za późno” czy „nie wypada”. Pani inżynier bez skrępowania sięgnęła po pędzel, już wcześniej urządzała mieszkania znajomym, projektowała lampy i lustra.

Ela Kochanek van Dijk, absolwentka – uwaga! – Wydziału Elektronicznej Aparatury Medycznej na Politechnice Warszawskiej, dwadzieścia lat temu przerobiła na galerię rodzinną kawiarnię Milano – mały, lecz popularny lokal przy rondzie Waszyngtona w Warszawie. Zachowała włoską nazwę, a galeria niemal od razu wyrobiła sobie markę. Jej specjalnością – obok sztuki najnowszej dla wymagających – stały się konkursy biżuteryjne.
– Zapędy do sztuki miałam już w podstawówce, wtedy malowałam. Zdobyłam jednak dyplom inżyniera, pracowałam w szpitalu – wspomina Elżbieta. – Mimo to nie zerwałam z plastyką. W stanie wojennym projektowałam różne przedmioty, przerabiałam stare ciuchy na awangardowe kreacje. Kiedy otworzyłam galerię, przez pewien czas nie robiłam nic własnego. Speszyli mnie artyści. Ale tęskniłam za babraniem się w farbach. Od czterech lat znowu maluję.
Obrazy, które darzy sentymentem, trafiają do domowej galerii, na piętrze nad Milano. Tak w mieszkaniu z widokiem na most Poniatowskiego powstała prywatna kolekcja Eli i Martina van Dijków (mąż porzucił dla Eli Hagę), a w niej dwieście dzieł sztuki. Powaga miesza się tu z żartem, wyrafinowany design – ze świadomie użytym kiczem, rzeczy firmowe i kosztowne – z groszowymi. Ela kojarzy więc plastikowego wściekle czerwonego kundla (produkcja masowa) z ekspresyjnym, białym kotopsem Sylwestra Ambroziaka, a na krzesło znanego projektanta rzuca poduszkę ozdobioną szydełkowymi kwiatkami.
– Kiedyś namiętnie przerabiałam meble z targu na Kole. Teraz mi przeszło, ale nadal bawię się w tapicera – śmieje się Elżbieta. – Jednak zamiast tkanin obiciowych wykorzystuję najchętniej T-shirty za grosze. Moim patentem są barwne ekrany maskujące regał na książki: spadochronowe płótno, naciągnięte na blejtramy i przyczepione rzepami do półek.
Większość dzieł sztuki van Dijkowie kupili. Takie zakupy nieraz potrafiły ich poróżnić. Jak w przypadku obrazu Krzysztofa Wróblewskiego. Dyskutowali, co wybrać, każde chciało coś innego. W końcu zdecydowali się na płótno, które podobało się Eli, ale żeby pocieszyć Martina, malarz sprezentował mu i drugie.
Sympatyczna historia wiąże się też z pracą Jacka Sienickiego, mistrza nieżyjącego od dziesięciu lat. – Od dawna mam jego twórczość w ofercie. A że profesor mieszkał kilka kroków dalej, zaglądał do Milano niemal codziennie. Kiedyś przyszedł pogadać, nie zastał mnie, bo marnie się czułam. Wtedy zdjął ze ściany galerii obraz i poprosił moją współpracownicę, by mi go wręczyła. Dlatego kompozycja Sienickiego ma dla mnie podwójną wartość – artystyczną i ludzką – opowiada Ela.
Kolekcja van Dijków wiele mówi o właścicielach i ich życiowej filozofii: unikać rutyny, mieć jak najmniej przedmiotów, jak najwięcej sztuki.


Zdjęcie i stylizacja: Małgorzata Sałyga, Mariusz Purta
Żołnierz awangardy
Przed wojną oskarżano go o bolszewizm, po wojnie o uprawianie sztuki zgniłego Zachodu. A Władysław Strzemiński po prostu był wierny awangardzie.

Ludzie zostają artystami z różnych powodów. Jedni od dziecka czują powołanie i za jego głosem podążają, innych inspirują rodzice czy środowisko. Władysława Strzemińskiego na drogę sztuki skierował granat ręczny. Skutecznie zakończył jego karierę wojskową i dał mu dużo czasu na inne zajęcia. Takie jak rysowanie i malowanie.

Talent i młoda pielęgniarka
Mały Władek od dzieciństwa przygotowywany był do życia w wojskowym rygorze. Jedenastoletniego chłopca rodzice wysłali do Korpusu Kadetów im. Aleksandra II w Moskwie. Siedem lat później wstąpił do Wojskowej Szkoły Inżynieryjnej w Petersburgu. Wyszedł z niej jako oficer- -saper i dostał przydział do I Dywizji Kaukaskiej. Tak się złożyło, że akurat niejaki Gawriło Prinzip zastrzelił arcyksięcia Ferdynanda z małżonką, co dało pretekst do ogólnoeuropejskiej rzezi. Władek skierowany został do Twierdzy Osowiec, którą opisywał jako miejsce głodu, smrodu i powszechnie pleniącej się wszawicy.
Nadeszła wreszcie feralna noc, w której swoją rolę, niczym strzelba u Czechowa, odegrał wspomniany wcześniej granat. Był maj, oddział Strzemińskiego dotarł do miejscowości Pierszaje na Białorusi. Wychodzący z okopu żołnierz potknął się, upuszczając odbezpieczony granat, który wpadł do sąsiedniego rowu. Rozpętało się piekło, a gdy dym opadł, spod sterty trupów wydobyto poszatkowanego odłamkami Strzemińskiego. Stracił dwie trzecie prawej nogi, połowę lewej ręki, szrapnel uszkodził mu prawe oko. Następne dwa lata Władek spędził w moskiewskim szpitalu im. Prochorowa. By zabić jakoś czas rekonwalescencji, zaczął rysować i malować. Na dodatek poznał młodą pielęgniarkę – ochotniczkę, która była zainteresowana problemami sztuki. Nazywała się Katarzyna Kobro i parę lat później została jego żoną.
Więcej w miesięczniku „Weranda”.


Zdjęcie: „Martwa natura”, Władysław Strzemiński, 1931 r., Muzeum Sztuki w Łodzi
Domek dla chleba
Chleb niegdyś traktowano z honorami. Przykrywano haftowaną serwetą, żegnano krzyżem, całowano z czcią. był czymś więcej niż jedzeniem.

W większości domostw chleb pieczony był raz w tygodniu: zaczynano w piątek, a kończono w sobotę. Pieczono nawet dziesięć czy dwanaście bochnów, by starczyło na cały tydzień. Karolina Nakwaska z Potockich, autorka poradnika „Dwór wiejski”, sugerowała w połowie XIX wieku, żeby piec dwa razy w tygodniu, bo „chleba starszego trudno ugryźć, a zbyt świeży niezdrowy i dużo go odchodzi, bo ośrodek się zwykle zostaje. Były to jednak odosobnione przypadki zamożnych domów, w najbogatszych zaś‚ co dzień małe jak bułki dla każdego wypiekają bocheneczki chleba żytniego”.
Gotowy produkt przechowywano w specjalnym meblu zwanym „chlebnicą”. Była to drewniana szafa zaopatrzona w metalowy, dziurkowany spód oraz wierzch, co zapewniało przepływ powietrza. Drzwi miały zamek, by do cennej zawartości nie dostały się łakomczuchy oraz powszechnie występujące w domach gryzonie. Innym sposobem trzymania chleba, popularnym głównie w Niemczech, było układanie go na specjalnych pałąkach wystających ze ściany pod powałą. Z szafy chleb trafiał prosto na stół, więc i ten traktowano wyjątkowo. – Stół jest dla chleba – mawiano, w związku z czym nie wolno było na nim siadać.
Jak mówi Piotr Mankiewicz, właściciel Muzeum Chleba w Radzionkowie, pojemniki na chleb, jakie znamy dziś, to wymysł z końca XIX i początku XX wieku. Po prostu z czasem chleb pieczono coraz rzadziej, wystarczyło pójść do piekarni. To wtedy powstał pojemnik, w którym przechowywano pojedynczy bochenek. Najczęściej okrągły, bo taki kształt miały chleby.
– Pojemniki robiono z drewna, metalu lub porcelany – opowiada pan Piotr. – Na ogół nie są datowane, trudno więc ustalić dokładny czas produkcji. Metalowe skrzynki albo puszki na chleb były zdobione kolorową emalią, bardzo często miały napis „chleb” lub z niemiecka „brot”. Popularne były też sentencje: „Unser taglich Brot gieb uns heute” („Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”). Z kolei chlebaki z porcelany były najczęściej malowane. Podobały się motywy związane z piekarstwem. Nawiązywano więc do wzorów holenderskich, malowano wiatraki, młyny, polne krajobrazy lub postaci młynarek czy piekarczyków.
Na targach staroci wciąż znajdziemy mnóstwo przedwojennych egzemplarzy. Za niewielką kwotę możemy kupić przedmiot z historią, pamiętający jeszcze prawdziwy pachnący chleb domowy.
Więcej w miesięczniku „Weranda”.


Zdjęcie: Muzeum Chleba w Radzionkowie, Timemachine
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: aukcje@artinfo.pl