Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Jak w kalejdoskopie
Za Edwardem van Vlietem trudno nadążyć – ma sto pomysłów na minutę. Trudno nawet powiedzieć, z czego słynie najbardziej, bo imał się już wszystkiego – urządzał bary, pokoje hotelowe, wymyślał meble, projektował tkaniny i dywany. Jego pierwsze zlecenie? Dywan do głównej siedziby holenderskiego Telecomu, który miał... pięć tysięcy metrów kwadratowych.
Do dziś też sięga czasem po tkaniny. Wzrok przyciągają głównie zaskakujące obicia – melanż wzorów i kolorów. Spójrzmy na kolekcję Sushi – to połączenie czystych graficznych linii i patchworkowych haftów z wzornictwem japońskim czy marokańskim. Na kanapach i fotelach kwiaty występują obok kraty i ultranowoczesnych figur geometrycznych.
Holender projektuje też oświetlenie. Największą satysfakcję dała mu lampa Kaipo (z kloszem przypominającym tekturkę) zrobiona dla Moooi. Największy sukces – słynna Rontonton dla Moroso (wygląda jak ogromna błyszcząca grzechotka). – Światło dla designera to ciekawe wyzwanie: lampy inaczej wyglądają w dzień, inaczej w nocy. Dobrze zaprojektowane mogą być jak biżuteria dla domu – tłumaczy.
Van Vliet lubi łączyć tradycyjne wzornictwo i naturalne materiały z najnowszą technologią. Zależy mu na tym, by wnętrza były uniwersalne, ale z odrobiną egzotyki.
Najważniejsze, żeby meble się uzupełniały i opowiadały jakąś historię... – tłumaczy Edward.


Zdjęcie: kolekcja Sushi, Moroso, Studio Edward van Vliet, www.sevv.com.
W Tutkowie
Piotrek Fąfrowicz – brzmi równie sympatycznie jak Stefek Burczymucha czy Adaś Niezgódka – tak mógłby nazywać się bohater bajki dla niesfornych chłopców. Tymczasem to poważny malarz z pięćdziesiątką na karku. Dorastał w Szczecinie, w dzielnicy Pogodno. Właśnie z tamtych czasów pochodzi jego artystyczny pseudonim.
– Moja siostra mówiła o mnie przedmiotowo: „ten krzyczy, to szczypie, tu leży”. Stąd Tutek – wyjaśnia.
Nic dziwnego, że jego twórczość podryfowała w takim miłym kierunku! Tutek najbardziej lubi ilustrować książki dla dzieci. – Rysunki żyją obok wierszy, mimo że jest to praca do cudzej myśli – tłumaczy. Znany jest z obrazków ukazujących uroki życia prowincji. Sporo na nich pór roku. Sporo Kazimierza, z którym ma związki długie i emocjonalne. Jako dziecko spędzał tu każde wakacje u stryjka, dziesięć lat temu kupił działkę i postawił dom.
Pracuje intensywnie cztery miesiące w roku. Wybrał technikę dla niecierpliwych, czyli temperę na kartonie. Owszem, prace powstają szybko, ale nie można się pomylić. Nie marudzi, nie wybrzydza i przyjmuje zlecenia – ma na koncie projekty nadruków na koszulki Endo. Z uśmiechem wspomina pracę dla pewnego Polonusa. Obok jedenastu innych malarzy miał zilustrować kartkę w kalendarzu. Temat: Australia. Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy? Pustka, ciężarówka, bar i długie cienie.
– Gdy nie maluję, próżnuję albo gapię się. No i mnóstwo czytam – dodaje. Dziś temu wszystkiemu oddawał się cały dzień, leżąc na hamaku. Pytany o szczęście, uśmiecha się. – Bywam szczęśliwy. Chociażby na tym hamaku był taki moment, gdy obserwowałem przesuwające się chmury i słyszałem brzęczącą pszczołę.


Zdjęcie: Galeria Grafiki i Plakatu, archiwum malarza.
Dom sztuki
Anna wygląda jak kobiety z obrazów jej ojca, Kiejstuta Bereźnickiego. Te same oczy, nos, sposób unoszenia głowy, szczególnego rodzaju melancholia i zamyślenie. Kiedy tak siedzi na tle obrazu profesora, ma się wrażenie, jakby wyszła z ram.
Oczywiście maluje i to od kiedy pamięta. Wychowała się w domu, gdzie sztuka była codziennością, pomysłem na życie. Ojciec malarz, mama rzeźbiarka, siostra malarka, która tworzy też tkaniny artystyczne.
Anna dyplom obroniła w gdańskiej ASP w pracowni... ojca. Od lat wprost obsesyjnie – jak przyznaje – maluje martwe natury: szklane naczynia, delikatne koronki, ale i myśliwskie trofea. Jej ulubionym tematem są jednak muszle. Nie wydaje się to dziwne, bo z domu widzi morze, a przy dobrej pogodzie nawet statki. Z sentymentem wspomina też swoją pierwszą muszlę – oglądała ją niemal codziennie zza szyby biblioteki w gabinecie dziadka.
Anna to wytrawny „zbieracz”. Od lat niestrudzenie gromadzi rodzinne opowieści, stare meble, fotografie. Potem niektóre z nich znajdują drugie życie na jej obrazach.
Gdy ona przepada na całe dnie w pracowni, mąż Kazimierz Kalkowski najczęściej okupuje piwniczne pomieszczenie z piecami do wypalania ceramiki. Jego twórczość to całkiem inna bajka. W pełnych ekspresji pracach zobaczymy świat z przymrużeniem oka, surrealistyczny i groteskowy.
Pomimo innego spojrzenia na sztukę, dom urządzali zgodnie. Obydwoje lubią czuć oddech historii za plecami. Dlatego w salonie stoi fotel dziadka i kredens po babci. Sporo mebli i książek jest też z domu rodziców. Pozostałe rzeczy wygrzebali w antykowniach, na targach staroci albo dostali od przyjaciół.
Na dom czekali długo, bo marzyli o takim, w którym „zmieszczą się wszystkie domy z dzieciństwa”. Wreszcie stanął – spory, czteropoziomowy. Teraz żyją tu Anna i Kazimierz z piętnastoletnią Kają i dwudziestoletnią Igą.
To miejsce, gdzie spotykają się różne pokolenia i całkiem inna sztuka, a mimo wszystko panuje pełna zgoda i harmonia. Czasami gospodarze otwierają atelier dla gości, organizują wernisaże, zapraszają rodzinę, przyjaciół. I świętują...


Zdjęcie: Sylwester Rejmer, stylizacja: Agnieszka Osak Rejmer.
Korko... ciągi
„Dobądź synu trybuszonik i zabierz się do szkliwa” – kto zgadnie, o co chodziło radcy Węgrowiczowi, bohaterowi „Lalki”? O otwarcie butelki wina! Trybuszonik to dawniej korkociąg, przedmiot pospolity o jakże niepospolitej historii.

Pierwsze korkociągi pochodzą z końca XVII wieku. Początkowo otwierano nimi wódkę, ocet, olej, naftę, rozpuszczalniki, soki czy piwo, a mniejszymi także flakoniki z perfumami, buteleczki z atramentem czy ampułki z lekarstwami. Dopiero pod koniec XVIII wieku zaczęto używać ich powszechnie do otwierania wina. Zwyczaj ten przyjął się najpierw w Wielkiej Brytanii, bo ta jako jedyny kraj w Europie wino od początku importowała i sprzedawała w butelkach.
Przez długi czas korkociąg był narzędziem pospolitym i używanym wyłącznie w kuchni. W wiejskim gospodarstwie nie mogło zabraknąć tzw. druciaków – spiralnie skręcony drut i poprzeczna drewniana rączka przypominały kształtem literę T. Korków się nie wyrzucało. Jeśli nie były uszkodzone, używało się ich na nowo. Dlatego świetnie sprawdzał się tzw. korkociąg płytkowy, składający się z dwóch płaskich ostrzy, jednego nieco dłuższego. Ostrza wciskało się między korek a ściankę butelki i skręcało delikatnie, wyciągając nienaruszony korek.
W karczmach, gdzie codziennie otwierano po kilka tuzinów butelek, używano korkociągów na sprężone powietrze albo różnego rodzaju pompek. Ułatwiały pracę, ale dziś uznano by je za profanację, bo niemiłosiernie burzyły trunki. Ich miejsce zajęły solidne, ciężkie modele, które – jak maszynki do mielenia mięsa – montowane były do blatu.
Gdy rozwijała się turystyka, pojawiły się modele kieszonkowe: składane, przechowywane w kunsztownie zdobionym etui, często łączone ze scyzorykiem albo z otwieraczem. Dołączane były do zestawów podróżnych i niezbędników dla pań.
W XX wieku zaczęły pojawiać się modele dla kolekcjonerów – przypominały rakiety, miały trzonek w kształcie ryby, piłeczki golfowej, figurek gentlemenów w cylindrach (korkociągi firmy Syroco), byków i psów (seria firmy Pearson-Page-Jewsbury). Słowem, funkcja stawała się mniej ważna od formy. Korkociąg awansował, z kuchni trafił na salony.
Spośród wielu modeli najpraktyczniejszy jest tzw. pomocnik kelnera, składający się ze śruby o długości około 5 cm i małego nożyka. Tym ostatnim odcinamy kapturek, spiralę wkręcamy w korek, stopkę opieramy o krawędź butelki i wyciągamy. Z kolei najbardziej eleganckie są cęgi screwpull – jedną ręką przytrzymujemy szyjkę butelki z korkociągiem, drugą przestawiamy dźwignię z tyłu do przodu, dzięki czemu cienka śruba wkręca się w korek. Potem odciągamy dźwignię, a korek sam wyskakuje. Nie potrzeba tu siły, za to na pewno gotówki, bo to korkociąg z górnej półki.


Zdjęcie: statki Wikingów, Szwecja, The Virtual Corkscrew Museum, www.bullworks.net.
Wolny ptak
Słynął z portretów bogatych pań i obrazów religijnych, które malował... na kolanach. Był przyjacielem Matejki, darł koty z Kossakiem i ratował swoje obrazy z rąk amerykańskich złodziei. Ale o Janie Styce pamiętamy przede wszystkim dzięki Panoramie Racławickiej.

–Tam się ludzie strzelają na ulicy co dnia! – notował zszokowany Jan Styka swoje impresje z pobytu w Ameryce. Dodawał też: „Pięć miesięcy, które tam spędziłem, uważam za największe piekło, jakie na ziemi przeżyłem”. Na własne życzenie, trzeba dodać. Wszystko dlatego, że nierozważnie oddał obrazy pewnemu Amerykaninowi i teraz próbował je odzyskać.
A zaczęło się w 1900 roku, na Wystawie Światowej w Paryżu. Do artysty podszedł pewien dżentelmen nazwiskiem Bernard. Pochodził z St Louis i w związku z tamtejszą wystawą chciał także pokazać obrazy Polaka. Styka się zgodził, dostał stosowne papiery i oddał obrazy. Po panu Bernardzie słuch zaginął. Wściekły malarz wsiadł na statek, dopłynął do Nowego Jorku, dotarł do St Louis. Fałszywy marszand wodził go za nos, obrazów nie chciał oddać. Sprawa trafiła do sądu, ale minęło pięć miesięcy, nim sędzia nakazał wydanie płócien. A chodziło niemal o dorobek życia: monumentalną „Golgotę”, serię prac ilustrujących „Quo vadis” i jeszcze czterdzieści innych! Uspokojony malarz wstawił obrazy do pawilonu sąsiadującego z wystawą rosyjską. Cieszyły się zainteresowaniem, wiele zostało sprzedanych. Pech go jednak nie opuszczał – budynek spłonął. Styka był zrozpaczony. Zrobił jeszcze małe tournée po Ameryce i wrócił do Paryża.
Jan Styka malarskie skłonności zdradzał od małego. W lwowskim gimnazjum na utalentowanego chłopaka uwagę zwrócił nauczyciel rysunku. Plany artystycznych studiów niezbyt podobały się ojcu. Młody Styka był jednak uparty i dopiął swego. Wyjechał do Wiednia na malarskie studia. Pieniędzy miał mało, za to oceny znakomite. Po pierwszym roku przyjechał do Lwowa na Wielkanoc i zastał ojca konającego. Po jego śmierci chłopak został bez środków do życia. Przyjaciele pomogli mu sprzedać rysunek „Święta Rodzina” i dzięki temu zapłacił za powrót do Wiednia.
Malarstwo Styki było na tyle dobre, że został uhonorowany Prix de Rome, nagrodą rzymską, która umożliwiała wyjazd na stypendium do Wiecznego Miasta. Pracował tam nad obrazami i regularnie bywał w miejscowych galeriach. Jednak Rzym szybko go znudził. Tęsknił za domem i ukochaną. Posłał kilka obrazów na wystawę do Lwowa i wkrótce podążył za nimi. Zaręczył się z Musią – Marią Ochrymowicz, choć pieniędzy na ślub i wspólne życie nie miał. Wreszcie zdecydował się wyruszyć do Krakowa, do Matejki. Był to już w owych czasach człowiek-instytucja, guru polskiej sztuki. Młody malarz pieniędzmi nie śmierdział, zastawił złoty medal z ASP i pojechał. Nie jako student, lecz pełnoprawny artysta. Relacje między twórcami były partnerskie i przyjacielskie. Styka organizował w 1883 roku obchody jubileuszu Matejki. Malarz notował: „Podczas pobytu mego u Matejki nie miałem żadnej walki o byt. Dawał mi stypendia, pożyczał kostiumy, makaty i gobeliny”. Namalował wtedy obraz „Matka Błogosławiona”, za który otrzymał złoty medal w Warszawie.
Po nagrodę wybrał się osobiście, robiąc z wycieczki polityczną demonstrację. Na szczęście do skandalu nie doszło i malarz nie wylądował w więzieniu. W tym czasie zmarła matka ukochanej, co niejako zmusiło go do ślubu, bo dziewczyna nie miała pieniędzy na życie. Szczęście nie trwało długo – Musia zmarła siedem miesięcy później. Zrozpaczony Styka postanowił zmienić otoczenie i wybrał się do Paryża. By zapomnieć o stracie, rzucił się w wir pracy, kończąc malowanie obrazu „Hulda Prorokini”.
Ból po stracie ukochanej mijał i malarz postanowił ożenić się powtórnie. Wybranką została jego studentka z czasów, gdy krótko uczył w szkole Baranieckiego. Nazywała się Lucyna Olgiati. Małżeństwo przeżyło wkrótce tragedię – w wieku czterech miesięcy zmarł ich synek. Styka pisał: „Zbrzydł mi Paryż, zbrzydły bulwary”. Pojechał z żoną najpierw do Kielc, potem do Lwowa.
Dawne uwagi ojca, że żaden malarz w tym mieście kariery nie zrobi, nie zniechęciły Styki. Namalował monumentalną „Polonię” i wystawił na widok publiczny. Ekspozycja cieszyła się niezwykłą popularnością, ludzie byli wzruszeni, reprodukcje obrazu można było kupić wszędzie.
Powodzenie wielkiego gabarytowo obrazu sprawiło, że Styka zaczął się rozglądać za nowym tematem. W sukurs przyszło miasto Lwów, proponując temat bitwy pod Racławicami. Styka razem z Wojciechem Kossakiem wzięli się do pracy. Szkice na polu bitwy robili nielegalnie, gdyż rosyjski gubernator nie wyraził zgody na ich wizyty. Obraz powstawał przez rok, także przy udziale innych malarzy. Szybko się jednak pokłócili. Każdy chciał wprowadzać w życie swoje pomysły. Wybuchła kłótnia o to, kto jest autorem dzieła. Spór ciągnął się latami, dopiero po śmierci Styki Kossak wysłał do gazet wspomnienie, w którym przyznawał palmę pierwszeństwa koledze, choć i tak nie do końca.
Sukces Panoramy Racławickiej zaowocował zamówieniem z Węgier. Madziarzy zapragnęli własnej panoramy, roboczo nazwanej Bem-Petöfi. Malarz zajął się także tematyką religijną. Planował podróż do Ziemi Świętej, jednak trafił do Paryża. Proponowano mu posadę profesora na ASP w Wiedniu, ale odmówił. Trzeba być wolnym ptakiem, by się do gwiazd „wzbijać” – powiadał.
Gdy nadeszła pierwsza wojna światowa, Styka wraz z rodziną rzucił się w wir pomocy Polakom. Córki szyły sztandary, on pisał odezwy i organizował zbiórkę pieniędzy dla sierot. Do wyzwolonego kraju jednak nie wrócił. Kupił willę na Capri, gdzie mieszkał aż do śmierci w 1925 roku. Pochowano go w Rzymie, jednak prochy zostały przeniesione do Los Angeles. Spoczywają na cmentarzu Forest Lawn w Kwaterze Nieśmiertelnych. Tuż obok, w amfiteatrze, można obejrzeć jego panoramę „Golgota”.


Zdjęcie: „Neron oglądający ofiary igrzysk”, cw 8000 zł, REMPEX.
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: aukcje@artinfo.pl