Siedzę w kawiarni „Gwiazdeczka” przy Piwnej w Warszawie. Gdy dzwony wybijają dwunastą, zjawia się Waldemar Świerzy , w czarnym, ale za to fantazyjnie omotanym wokół szyi szaliku. Od razu widać, że artysta.
Jak został bywalcem „Gwiazdeczki”? Mieszka po sąsiedzku, często zaglądał tu z kolegami. Oczywiście jeśli akurat nie wybrali się do słynnej „Kameralnej” na Foksal – głównego miejsca spotkań artystów z Polskiej Szkoły Plakatu.
– Dziś plakat został zamordowany. Producenci filmów rzadko go zamawiają – ubolewa Świerzy, który najbardziej lubi robić właśnie plakaty filmowe. Te najgłośniejsze – bardzo ekspresyjne, kłębowisko maźnięć, plam, zawijasów – powstały do „Bulwaru zachodzącego słońca”, „Casablanki”, „Czerwonej Oberży”.
– Fascynujące, że film trwa dwie godziny, a ja muszę się zmieścić na jednej kartce. Tak samo zresztą jest z książką. Oczywiście nie czytałem wszystkiego od deski do deski. „Biesy” Dostojewskiego streszczał mi na przykład przez telefon Wajda. Ale czasem lepiej wiedzieć mniej niż więcej – podkreśla – bo plakat ma przyciągać prostotą.
Gdy pracuje, brakuje mu czasu na jedzenie, na sen, marnuje tony papieru i myśli tylko o plakacie. Niepewny, czy dobrze wyjdzie. – Nadal mam straszną tremę, czekając na wydruk. Jak debiutant – przyznaje. Wspomina, jak to w powojennej Warszawie płoty zasłaniające budowy wyklejano setkami plakatów. Zawsze z drżącym sercem czekał, czy jego praca wyróżni się spośród tej masy. Dobrze pamięta też pierwszy plakat, „Turystykę kajakową”. – W dniu, w którym miał zawisnąć na płotach, wsiadłem do autobusu numer 100 i jeździłem od pętli do pętli, obserwując reakcję ludzi. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Byłem zawiedziony – śmieje się. Dziś to jedna z jego najbardziej znanych prac.
Waldemar Świerzy jest prawdziwym rekordzistą, stworzył ponad półtora tysiąca plakatów! Najsłynniejszy powstał dla Mazowsza w 1954 roku. Świerzy spędzał wakacje nad morzem, gdy dostał telegram z nowym zleceniem, na już. Nocnym pociągiem przyjechał do Warszawy, w ciągu kilku godzin przygotował projekt i odesłał z naklejoną karteczką: „Pocałujcie mnie w dupę”. Po czym wrócił nad morze. Jak się potem okazało, plakat został powielony w milionie egzemplarzy, objechał z zespołem cały świat, m.in. Chiny. – Po jakimś czasie wybrałem się tam w podróż. W tym szarym komunistycznym kraju mój plakat był chyba jedyną kolorową rzeczą – wspomina. – Czy trzeba od razu skakać ze spadochronem, żeby poczuć adrenalinę? – pyta Świerzy. – Mnie wystarcza czysta kartka papieru.
Zdjęcie: „Mazowsze”, 1961 r., Galeria Grafiki i Plakatu
Monika A. Utnik
Wichrzyciel
Projektant pracuje przez całą dobę – mówi Benjamin Hubert, młody londyński designer.
– Nigdy nie wiesz, czy inspiracja nie przyjdzie na spacerze, w klubie albo galerii.
Skończył studia projektowania przemysłowego na Loughborough University w Londynie ledwie cztery lata temu, a już został okrzyknięty designerem roku w Wielkiej Brytanii. Cecha charakterystyczna jego przedmiotów: prostota, funkcjonalność i niezwykłe materiały, bo trudno wyobrazić sobie lampy o kloszach z lanego betonu czy naturalnego korka, wielkie abażury zrobione z opakowań po lekarstwach albo doniczki ze styropianu.
– Lubię używać materiałów w odmiennym od zwykłego kontekście – tłumaczy Benjamin. – Chciałbym, by ludzie, którzy kupują moje meble i przedmioty, myśleli o nich w nieco inny sposób niż: beton – na budowie, a korek – w butelce.
Każda nowa technologia jest dla Benjamina ekscytującym wyzwaniem. Jednak najważniejsze dla niego to stworzyć rzeczy, których inni będą chcieli używać. Dobry produkt musi być funkcjonalny.
Inspiracja? Przychodzi sama: raz podczas spaceru nad morzem, raz na zatłoczonej londyńskiej ulicy. – Projektantem się jest, a nie bywa – kwituje. I choć kiedyś chciał zostać artystą, nie żałuje wyboru.
Pracę we własnym studio zaczynał od drobnych przedmiotów: zegarów na ścianę, miseczek i stojaków na gazety. Nie wyobrażał sobie nawet, ile początkujący projektant musi... gadać.
– Chodzisz po ludziach i próbujesz ich przekonać do swojego wzoru, namawiasz, pokazujesz. Z wielu takich rozmów może jedna przyniesie sukces, więc ciągle ćwiczysz umiejętności retoryczne – żartuje. Teraz jego studio ma już renomę, więc gadania jest o wiele mniej.
– Staram się, by moje projekty docierały do jak największej liczby odbiorców – mówi Benjamin. Dlatego unika tworzenia aury wyjątkowości i niedostępności. Nie limituje serii, nie korzysta z drogich materiałów. Zależy mu, by jak najwięcej osób cieszyło się jego meblami czy lampami.
Zdjęcie: kolekcja Droplet, Benjamin Hubert Studio
Stanisław Gieżyński
Dom otwarty
To mieszkanie bywa galerią. Albo inaczej. W tej galerii się śpi, je, odpoczywa i pracuje. Za każdym razem jednak sztuka ma tu najwięcej do powiedzenia.
Serce starego Krakowa. Poddasze kamienicy na wysokim trzecim piętrze. Z okien widać dachy sąsiednich domów, kościół Dominikanów, wieżę Mariacką.
Beata i Sebastian Stankiewiczowie mieszkają razem już osiemnaście lat (czyli połowę życia Beaty). Gdy ona chodziła do liceum, mijali się codziennie, przypadkiem, zawsze w tym samym miejscu i o tej samej godzinie. Potem starszy o trzy lata Sebastian przygotowywał przyszłą żonę do egzaminu na ASP. Mają więc ze sobą wiele wspólnego, od początku świetnie się rozumieli. Ona – artystka, on historyk sztuki i filozof. Wspólnie wpadli na pomysł Mieszkania 23 – galerii w domu. – Kameralne spotkania ze sztuką wyglądają zupełnie inaczej. Ludzie śmielej nawiązują kontakt z artystą, a sztuka wraca do pierwotnego miejsca, czyli tu, gdzie powstaje – tłumaczą.
W Mieszkaniu 23 mariaż sztuki z życiem i na odwrót widać w każdym miejscu. Pełno tu obrazów na ścianach i ścian jak obrazy. Dom zmienia się w tym samym rytmie, co sztuka Beaty. Gdy na spatynowanych starością deskach przyklejała abstrakcyjnie uformowane szmaty, mieszkanie wypełniały stare meble. Kiedy zaczęła robić „skorupy”, obrazy tynkowe, strukturalne, w kolorze surowego muru, miejsce staroci zajęły proste, nowoczesne meble z metalu i szkła. W końcu Beata powróciła do malarstwa olejnego – w mieszkaniu pojawił się kolor, a tematyka stała się bardziej kameralna. Malowała odległe horyzonty i kwadratowe okienka, w których odbijały się fragmenty rzeczywistości: cudze mieszkania albo ogromnych rozmiarów portrety drzew na intensywnym niebieskim tle.
Ile jeszcze razy zmieni się mieszkanie Stankiewiczów? Pewnie tyle, ile zmieni się sztuka Beaty. Ale też za każdym razem, kiedy w Mieszkaniu będą urządzali kolejny wernisaż.
Taki „ruch” potrzebny jest samej artystce. – Pracuję w domu, przebywam tu prawie non stop, więc każda zmiana jest dla mnie ożywcza i inspirująca – mówi.
W kuchni Beata też czuje się jak artystka. – To, co dzieje się w garnkach to jakby drugie malarstwo. Mieszanie farb jest podobne do mieszania potraw z przyprawami, które nadają im kolor, żółć kurkumy w kremie z cukinii albo zieleń kremu z pora.
Przenosi głos przez oceany, rejestruje koncerty i przemowy polityków. Ba, nawet na żywo relacjonuje atak kosmitów na Ziemię. Radio to prawdziwy kuglarz masowej wyobraźni.
Pierwszym odbiornikiem radiowym był... wykrywacz piorunów. Urządzenie rejestrujące fale z wyładowań elektrostatycznych, zbudował rosyjski fizyk Aleksander Popow. Zachęcony sukcesem wymyślił „telegraf bez drutu” (odbiornik i nadajnik), który zaprezentował w 1897 roku, nawiązując łączność między wyspą Hogland w Zatoce Fińskiej a pancernikiem „Admirał Apraskin”. W eter popłynęły słowa „Heinrich Hertz” nadane alfabetem Morse'a. Niestety, nawet świadkowie zdarzenia uznali, że to zasługa mocy nieczystych, a i pozostali mieszkańcy wyspy zarzekali się, że żadnych fal ani nie widzieli, ani nie słyszeli.
Na domiar złego patent zgłosił włoski konkurent Popowa – Guglielmo Marconi, z którym z kolei przez 43 lata, do samej śmierci, procesował się kolejny wynalazca, Nikola Tesla. Ale to Włoch dostał Nobla, i to on wśród aplauzu tłumów „nadawał” z dachu Poczty Głównej w Londynie.
Zalety wynalazku dostrzegło wojsko, przydawał się też w komunikacji morskiej. Gawiedź w gadającej skrzynce widziała jedynie sensację. Trzeba było jeszcze 18 lat do uruchomienia pierwszej rozgłośni w Pittsburghu w USA.
Nowe medium wykorzystali politycy i spece od propagandy. – Bez samochodów, filmów dźwiękowych i radia nie byłoby zwycięstwa narodowego socjalizmu – grzmiał Adolf Hitler. Jego zwolennicy kupili 12,5 miliona odbiorników. Z kolei Orson Welles pokazał, że radio może manipulować ludźmi. Kiedy CBS wyemitowała w Halloween 1938 roku słuchowisko „Wojna światów”, tysiące mieszkańców New Jersey w panice opuściło domy, wierząc, że Ziemię atakują Marsjanie.
W Polsce pierwsza audycja została nadana 1 lutego 1925 roku, wtedy jeszcze pod Warszawą, na ulicy Narbutta 25 (dziś Mokotów). Najpierw audycje trwały dwie godziny na dobę, ale szybko wydłużono je do pięciu. Radiofonizacja kraju wystartowała z kopyta. Wiosną następnego roku odbiorniki grają już cały dzień.
Wieże nadawcze wyrastają w Krakowie, Katowicach i Poznaniu, potem w Wilnie, Lwowie, Łodzi i Toruniu. Wreszcie jedna z największych na świecie – w Raszynie pod Warszawą.
Skrzynka dla każdego
Radio było zazwyczaj pierwszym urządzeniem elektronicznym w domu i przez kilkadziesiąt lat jedynym! Produkowały je Polskie Zakłady Radiotechniczne. Na potentata wyrósł jednak wileński Elektrit.
Początkowo był to sklep przy Wileńskiej 24, gdzie sprzęt naprawiano, a także montowano z zagranicznych części. Kiedy w 1928 roku ruszyła rozgłośnia Polskiego Radia w Wilnie, przeżywał oblężenie. Potem wybudowano fabrykę. Zatrudniała 1100 pracowników, produkowała 54 tysiące odbiorników.
Oprócz tego działało kilku większych producentów: Capello w Wełnowcu, Kenotron i Natawis w Warszawie czy Dublessefon w Katowicach. Do tego małe manufaktury. Siedziby miały też u nas międzynarodowe koncerny – Philips, Telefunken i Marconi. Philips zadomowił się w Polsce od 1930 roku, kiedy otworzył „hutę szklaną dla produkcji baloników do lamp oświetleniowych i radiowych”.
Piękno kryształu
Najprostszy odbiornik – detefon – działał „na kryształ”. Prasa hobbystyczna zachęcała do samodzielnego jego złożenia. Sercem urządzenia był kryształ – detektor, który wykrywał sygnał i zamieniał w dźwięk. Z czasem się jednak zużywał. Za to był niezależny od źródła zasilania – mało kto miał wtedy prąd – i niedrogi. Niestety, odbierał tylko fale średnie, bardzo cicho i przez słuchawki. Z powodu tych niedogodności słuchacze płacili połowę abonamentu. Wynalazca detefonu, Wilhelm Rotkiewicz wiele lat później wymyślił dla zakładów Diora pierwsze uniwersalne radio Pionier.
O tym, z jakim radiem mamy do czynienia, przeczytamy w „akcie urodzenia” umieszczonym na tylnej osłonce. Na przykład Natawisy z 1935 roku mogą mieć kod: GZ123. G oznacza, że aparat ma wbudowany głośnik, Z – że jest na prąd zmienny, 1 – ilość obwodów, 2 – liczbę lamp, 3 – to wersja aparatu.
Przemycane tranzystory
Pod koniec lat czterdziestych każdy nowoczesny Polak żądny wieści ze świata miał radio Mińsk. Bardzo przypominało ostatni model Elektrita produkowany przed wojną. Otóż po zajęciu Wilna Rosjanie przejęli fabrykę i przetransportowali ją do Mińska, gdzie uruchomili Zakłady Radiowe im. Mołotowa. Od 1947 roku ruszyła produkcja fabryk Dior, Eltra i ZRK. I na te radioodbiorniki byliśmy skazani przez kolejne pół wieku. Z zagranicy przemycano natomiast tranzystory. To pomysł Amerykanina Williama Bradforda Shockley’a – fizyka, noblisty, postaci kontrowersyjnej (zwolennik faszyzmu i eugeniki). Genialne przenośne urządzenie w kilka lat opanowało świat. Dziś radio przegrywa z telewizją, kinem czy internetem. Ale stare odbiorniki mają w sobie to „coś”, dlatego ciągle fascynują.
Zdjęcie: reklama detefonu produkowanego w Państwowej Wytwórni Łączności w Warszawie, 1930-32 r., Muzeum Techniki w Warszawie
Beata Woźniak
Mistrz i prowokator
Gdziekolwiek się pojawił, tam wybuchał skandal. Cokolwiek namalował – afera. Franciszek Starowieyski miał nieprzeciętną osobowość i zdanie na każdy temat.
Mistrz urodził się 8 lipca 1930 roku w starej ziemiańskiej rodzinie von Bibersteinów, dzieciństwo spędził we dworze w Bratkówce. Podobno od małego wahał się, czy ma być wielkim konstruktorem czy artystą. Gdy skończył liceum, postanowił dostać się do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Krakowie. Najświeższym kierunkiem w sztuce był socrealizm, machnął więc na egzaminie kobylaste dziełko pt. „Robotnik przechodzi w sferę szczęścia”. Zleciała się cała komisja, cmokała, oglądała i kandydata przyjęła. Sama konwencja socrealistyczna Starowieyskiemu nie przeszkadzała. Twierdził, że był w niej pewien rygor potrzebny sztuce po lukrowanym postimpresjonizmie. W tamtych czasach przyjął także pseudonim Jan Byk: był to żart, apoteoza proletariackości, maska założona przez arystokratę, którego zdradzało samo nazwisko.
Na studiach poznał Tadeusza Kantora, który zrobił na nim ogromne wrażenie. Profesor zaprosił go kiedyś na imprezę, a młody malarz przeżył potem swoiste katharsis. Wracał kompletnie pijany środkiem Karmelickiej i „był sztuką, a sztuka była w nim”.
Wreszcie przeniósł się do Warszawy na ASP, zaangażował się w odbudowę stolicy i zapisał do ZMP. Twierdził, że krajowi po wojnie trzeba pomóc, niezależnie od tego, kto u władzy stoi.
Jego flirt z ZMP nie trwał długo, rzucił legitymację w 1953 roku. Trzy lata potem w geście solidarności z węgierskimi powstańcami namalował plakat „Płaczący gołąbek pokoju”.
Po studiach został w Warszawie, bo przydzielono mu służbowe mieszkanie czy raczej barak na Saskiej Kępie. Jak mówił, miał 27 lat, własny dom, którego nie chciało mu się sprzątać, więc się ożenił z Ewą Stanny, scenografką. Oboje dużo pracowali dla teatrów.
Pierwszym sygnałem charakterystycznego stylu prac Starowieyskiego był datowany na 1962 rok „Franek V”. Przedstawiał narożnik XIX-wiecznego budynku, który przechodził w kształt czaszki.
Ale dopiero w następnej dekadzie artysta wspiął się na szczyt popularności. W 1974 roku na festiwalu w Cannes otrzymał Grand Prix za plakat, rok wcześniej odebrał nagrodę na Biennale Sztuki Współczesnej w Sao Paulo. W swoich pracach ulegał tym samym fascynacjom. Uwielbiał korpulentne kobiece kształty, czaszki, kości, ptasie głowy, węże i inne okropieństwa. Wyraźnie wkroczył na terytorium stylizacji barokowej, a od 1970 roku zaczął antydatować swoje dzieła o 300 lat. Później twierdził wręcz, że został opanowany przez ducha swojego przodka. Generalnie jednak tłumaczył: „Ja żyję w tamtych czasach, a reszta – to, co później się zdarzyło, aż do pozornego dziś – jest tylko kwestią wyobraźni”.
Wyrobił sobie znaną markę, choć nie zawsze zgadzał się z odbiorem swoich prac. Twierdził, że ludzie przypisują im magię, horror, demonizm i okrucieństwo, a tymczasem „(moi) ludzie są klasycznie doskonali jak z Rafaela, wszyscy moi ludzie mają wzniosłe marzenia, godne ruchy”.
Rozwiódł się z pierwszą żoną, założył drugą rodzinę. Pojechał na stypendium do Nowego Jorku, zaczął malować wielkie formaty. Potem zajął się czymś zupełnie innym: Teatrem Rysowania. Ideę zaczerpnął z obrazu Couberta, gdzie malującego twórcę obserwuje tłumek.
Pierwszy Teatr wspominał Marek Wiszniewski, dyrektor zamku w Świdwinie. Był sierpień roku 1980, w pobliżu odbywał się zjazd artystów, postanowiono przywieźć jakiegoś na zamek. Padło na Starowieyskiego, który zamek obejrzał i poprosił o udostępnienie ściany, to na niej coś namaluje. Następnie zażądał łóżka, obiadu, paru piw i połówki wódki. Zeszły się też przebywające w pobliżu na plenerze studentki sztuki, które bez problemu namówił do pozowania nago. I tak przez dwa dni powstawał pierwszy Teatr Rysowania: ludzie wchodzili i wychodzili, artysta tworzył, modelki prezentowały wdzięki, wszyscy od czasu do czasu raczyli się kieliszeczkiem. Przez następne lata powstało tych teatrów dwadzieścia osiem.
Skłonność do golizny stała się niejako firmowym znakiem Mistrza. Był skandalizujący, a świadomość tego skłaniała go do dalszych prowokacji.
Niepokorna natura wielokrotnie dochodziła u niego do głosu. Mieszkał w warszawskim bloku, czego serdecznie nienawidził. Gdy spółdzielnia nie odnowiła pewnego razu fasad, wywiesił z okna wielometrowy malunek przedstawiający ogromną czaszkę.
O swoich pracach mówił żartem, że tworzy, by móc kupować antyki. To była jego wielka pasja, a zbierał dosłownie wszystko, uznając, że kolekcje monotematyczne są nudne.
Na pchlim targu na Kole wzbudzał szacunek, a zarazem popłoch wśród handlarzy. Schlebiali mu, ale od czasu do czasu próbowali wciskać tandetę. Wtedy wyzłośliwiał się na ich ignorancję. Na swoich rysunkach umieszczał często jakieś cyfry i wyliczenia, utrzymując potem, że to notatki dotyczące budżetu na zakupy staroci.
Kiedy jednak otrzymał intratną propozycję stworzenia reklamy jednej z samochodowych marek, narysował... wymyślenie koła. Pieniądze nie były najważniejsze.
Prace Franciszka Starowieyskiego stały się na tyle popularne, że zaczęto je podrabiać. Sam mistrz wziął udział w prowokacji, podczas której za jego zgodą pokazano ekspertowi jednego z domów aukcyjnych fałszywkę. Obraz „Zjawa” został pozytywnie zaopiniowany, choć sam malarz wściekał się potem, że to przecież nijak nie jest podobne do tego, co robi.
Pod koniec życia wciąż tworzył, ale na zwolnionych obrotach. Mówił, że ciągle ma jeszcze – co za niemodne słowo – natchnienie. Znów prowokacyjnie stwierdzał, że gdy przychodzi wiosna, ma ochotę wyjść na łąkę i malować kaczeńce. Wszystko, „by szokować ekstremalnych twórców awangardy”. Od lat chorował na serce, odszedł 23 lutego 2009 roku.
Zdjęcie: plakat do filmu „Dyskretny urok burżuazji”, 1975 r., Muzeum Śląskie w Katowicach
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: aukcje@artinfo.pl