Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Nina zmienia gusta
„Dywaniki w łazience? To było dobre w XIX wieku, w ogromnych wiktoriańskich domach, źle ogrzewanych. W nowoczesnym salonie kąpielowym postawmy na podgrzewaną podłogę z drewna lub marmuru”. „Podobają mi się wąskie stoły – osoby siedzące naprzeciwko siebie mogą swobodnie rozmawiać”. Takie wskazówki daje Nina Campbell w swoim cotygodniowym programie o urządzaniu domów. Anglicy ją uwielbiają.
Domy pasjonowały Ninę od dziecka. Kiedy inne dziewczynki bawiły się lalkami, ją interesowały tapety. Rodzice często się przeprowadzali, ale małej Ninie to nie przeszkadzało. Zawsze włączała się w urządzanie kolejnych mieszkań.
Dziecięca pasja zamieniła się w zawód. W wieku dziewiętnastu lat została asystentką słynnego projektanta tkanin Johna Fowlera w firmie Colefax & Fowler. I bardzo szybko prześcignęła mistrza – dziś uznawana jest za najbardziej wpływową brytyjską projektantkę wnętrz. Jej nazwisko kojarzy się z luksusem i wygodą. Nina ma słabość do lat 30. i 40. XX wieku, ale docenia też wnętrza XVIII-wieczne. Nie próbuje ich jednak wiernie kopiować. Zawsze przemyca gdzieś nowoczesne akcenty.
Jej styl docenia nie tylko pan Smith, ale i koronowane głowy. Pracowała już dla księcia i księżnej Yorku, królowej Danii, a także muzyka Roda Stewarta. Urządziła wiele prestiżowych hoteli, klubów, jachtów. Projektuje głównie tkaniny i tapety, ale także meble i dywany. W jej sklepie na Walton Street w Londynie znajdziemy też porcelanę, dodatki do łazienki, świece, pledy, dekoracje.
Książki Niny Campbell chętnie tłumaczone są na inne języki. W Polsce ukazał się „Dom z duszą”. Niektórzy twierdzą, że Nina zmieniła gust Brytyjczyków. – Bardzo by mi schlebiało, gdyby to była prawda! – odpowiada.


Zdjęcie: tapeta z serii Aubree, Studio Nina Campbell
Obrazy podejrzane
W podstawówce biegał najszybciej w całej szkole, a jego idolem był Józef Szmidt, dwukrotny złoty medalista olimpijski. Ale sportowcem nie został. Zaczął nosić finezyjne kapelusze oraz szale i trafił do pałacyku Szustra na lekcje rysunku. Został artystą.
– Każdy ma swoje Thaiti – mówi Andrzej Podkański. – Moim są parki i warszawskie podwórka. Niektórzy potrzebują dalekich podróży albo ekstremalnych doznań. Jemu wystarczy obserwacja najbanalniejszej rzeczywistości. – Bozia wie, że jest malarz na miejscu i podsyła mi gotowce – żartuje.
Na ulicy, w kawiarni, na spacerze – artysta podgląda wszędzie. Najchętniej „ludzi, którzy kiedyś byli młodzi”, bawiące się dzieci i światło przemykające pomiędzy bohaterami tych najróżniejszych scen. Jerzy Nowosielski powiedział kiedyś o nim, że jest lirykiem pejzażu. – Gdy widzę starszą osobę wspinającą się pod górę, skąpaną w mistycznym świetle, czuję, że uczestniczę w boskim dziele. Takie chwile są jak narkotyk, czuję się, jakbym się upił – śmieje się artysta. 
Dobrze nastrajają go także książki i muzyka. Jako mały chłopiec uwielbiał ilustracje Jana Marcina Szancera. Jest znawcą Chopina i Herberta (poeta był sąsiadem artysty), przeczytał prawie wszystko na ich temat. „Karmi się życiorysami artystów uczciwych” – fascynuje go Tadeusz Makowski. Gdy maluje w pracowni, słucha w nieskończoność „Siedem ostatnich słów Chrystusa” Haydna lub „Stabat Mater” Pergolesiego. – Wprowadzam się w ten sposób w stan uduchowienia i wtedy – nie będę ukrywał – czuję się jak ich kolega po fachu – śmieje się.
Studiował na warszawskiej ASP u profesora Tadeusza Dominika. Ów słynie z tego, że nie jest skory do pochwał. Znacznie częściej mawia: „ten obraz panu sławy nie przyniesie”. Ostatnio jednak Podkański usłyszał od swojego nauczyciela: „już się wyklułeś”, „jesteś już motylem”.
Na wystawie z lat 90., „Dominik i uczniowie”, wśród kilkunastu wybranych znalazł się i Podkański. – Był dumny, że wychował tak różnych artystów. Widzicie, jak was nauczyłem? Każdy inny, cieszył się. I właśnie za to, że zostawiał nam tak dużo swobody, najbardziej jestem wdzięczny profesorowi – mówi Andrzej Podkański.


Zdjęcie: obraz z cyklu”Podwórka”, fot. Marcin Bielski
Kaligraf snów
Zostałem malarzem z trzech powodów: po pierwsze Tadeusz Brzozowski przywiózł mi w prezencie słoik terpentyny weneckiej, po drugie Stefan Gierowski pofatygował się do Falenicy, by zrobić korektę „młodszemu koledze”, a po trzecie poznałem Grochowiaka. Miał 23 lata, ja 21 i on się do mnie odnosił jako do malarza – tak początki swoich związków z malarstwem wspominał Jerzy Stajuda. W tamtych czasach był studentem architektury na Politechnice Warszawskiej. W zawodzie kariery nie zrobił, a jego malarstwo pozostawało odrobinę w cieniu, choć pierwsze obrazy pokazał jeszcze na studiach. Zaczął też pisać o sztuce i rozgłos zdobył właśnie tekstami.
Profesjonalna działalność krytyczna – wedle słów twórcy – trwała od października 1956 do marca 1968 roku. Przez te lata przeszedł przez szereg redakcji – od „Współczesności” przez „Przegląd” i „Nową Kulturę”. Stworzył niepowtarzalny styl pisania o sztuce, pozbawiony pseudonaukowego bełkotu, jego teksty były błyskotliwe, pełne trafnych osądów. Potem mówił, że „krytyka pisana co najwyżej dodaje pozłoty czemuś, co już dawno jest sprzedane lub ukradzione”. Poza tym uważał, że pisanie jest umysłowo ciekawsze, bo żeby żyć z malarstwa, trzeba by robić chałtury, malować witryny sklepowe i inne „pikasy”. Na malarstwo zarabiał więc słowem. Na szczęście „styl życia był ascetyczny, wódka, książki i farby tanie”.
Utrzymywał bliskie związki z Arturem Nacht-Samborskim, którego uważał za mistrza i mentora. Przyjaźnił się też ze Stanisławem Grochowiakiem, z którym po zwolnieniu z redakcji „Za i Przeciw” planował nawet założyć... teatr uliczny i grać w nim sztuki Apollinaire’a. O malowaniu mówił, że jest z nim taki problem, że nie można jednocześnie czytać książek. Nazywał to „kondycją szewca”, który siedzi w suterenie, a tylko przez okienko „nóżki mu migają”. Przewaga malarstwa była według niego jedna: dostarcza mało okazji do nerwic i upokorzeń.
Trudno powiedzieć, co dokładnie skłoniło go do rzucenia pióra i skupienia się na obrazach. Z pewnością dokuczliwa była cenzura i polityczne naciski. Stajuda poglądy miał bezkompromisowe i walił prosto z mostu. O malarzach abstrakcjonistach, którzy w okresie socrealizmu chcieli przestawić się na malarstwo figuratywne, pisał, że jedynym honorowym wyjściem byłoby dla nich malowanie Jezusa albo marszałka Piłsudskiego. Wspominał też o awanturze, bo w recenzji napisał, że partyzanci na jakimś obrazie strzelają lewą ręką. Tymczasem sprawa nie była polityczna, lecz techniczna – malarz po prostu popełnił błąd. Tak czy owak w 1968 roku, gdy „w powietrzu brzęczały radzieckie transportery”, zakończył karierę krytyka.
„Moje intencje są formalne: podziały, linijki, góra, dół” – pisał o swoim malowaniu Stajuda. Krytycy i przyjaciele widzieli w obrazach znacznie więcej. Malarz ze śmiechem wspominał, że gdy w 1981 roku pokazywał swoje prace w Paryżu, pewien Francuz skomentował je tak: „Wszystko dobrze, tylko po co ta stocznia? Wy, Polacy, nawet w malarstwie nie potraficie uwolnić się od polityki!”. Obraz, który Francuz oglądał, był oczywiście abstrakcyjny.
Wiele osób dopatrywało się związku między malarstwem Stajudy a muzyką, szukając w kreślonych na papierze liniach odzwierciedlenia zapisu nutowego. Artysta był bowiem znakomitym muzykiem, grał na kilku instrumentach i swój czas dzielił właśnie między malowanie a muzykowanie. Wspominając Stajudę, Witold Lutosławski pisał, że „musiał mieć niemałe wykształcenie muzyczne, bo na koncertach widywany był z partyturą na kolanach”. Wielki kompozytor mylił się – Stajuda był piekielnie zdolnym samoukiem. W mieszkaniu trzymał fortepian i fisharmonię, regularnie na nich grywał. Krytyk muzyczny Dorota Szwarcman wspominała o ciągnących się do późnej nocy wspólnych muzycznych sesjach. Razem grali, puszczali płyty, dyskutowali. Dochodziło do tego, że zamiast wyrażać jakieś emocje słowami, po prostu włączali sobie fragmenty utworów.
Artysta tworzył bardzo dużo, wystawiał głównie za granicą. O swojej twórczości czasem mówił jako o „malarstwie hypnagogicznym”, czymś uchwyconym na pograniczu snu i jawy. Sny zapamiętale spisywał lub dyktował przyjaciołom. Eksperymentował z rysunkiem „automatycznym”. Aleksandra Semenowicz, towarzyszka życia malarza, wspominała, że „czasem rysował w pijanym widzie; rysunki spadały jak liście na podłogę, nigdy ich potem nie oglądał”. Sam malarz notował w dzienniku: „Kac, więc od rana malowanie akrylem – bardzo dobre. Rysowanie auto – złe”. W chwilach wolnych oddawał się swoim hobby: studiowaniu chińskiej kaligrafii (jak twierdził – namieszało mu to w głowie) oraz... morfologii okrętów wojennych. Z uporem i precyzją sklejał z pomocą synów kolejne modele pancerników i niszczycieli.
Gdy wprowadzono stan wojenny, mieszkanie Stajudy stało się swoistym salonem towarzyskim. Były spotkania, dyskusje i wernisaże, przychodzili malarze, krytycy i pisarze. W kilku zapuszczonych pokojach, bo Stajuda o porządek nie dbał, pełno było szkiców, obrazów, partytur i płyt, z fortepianem i fisharmonią w samym centrum. Życie malarza toczyło się utartym torem: malowanie i muzyka. W dzienniku notował, że „farb brak” oraz „ograniczenie papierosów (strach o kuśkę), niecałe dwie paczki; zresztą papierosów nie ma...”. Odskocznią od ponurej codzienności stanu wojennego były letnie wyprawy na dziką plażę nad Wisłą, tradycyjne miejsce spotkań nudystów. Malarz bywał tam od czasów młodości, gdy jeszcze, jak wspominał, milicja pałami przeganiała golasów.
Pod koniec lat 80. Stajudę poproszono o prowadzenie zajęć z rysunku na warszawskiej ASP. Mieszkanie przy Wiejskiej zapełniło się studentami. Uwielbiali malarza za jego bezpośredniość i erudycję. Były rozmowy o sztuce, wspólna praca, alkohol. Nad wszystkim wisiała jednak jakaś atmosfera rozkładu. Stajuda nie dbał o przedmioty, uważał, że rozpad to stan naturalny. – Trzeba stołowi pozwolić umierać razem z nami – mówił. Siebie samego traktował równie niefrasobliwie. W dzienniku pisał: „jadłem przez cały dzień: ½ serka, 2 łyżki dżemu, 1 parówkę, 1 kawałek chleba, ½ litra wódki”. Katarzyna Kozyra, wówczas studentka Stajudy, twierdziła, że znajomi dali mu fuchę na ASP, żeby wyprowadzić go z depresji. Tryb życia dał jednak o sobie znać. U malarza zdiagnozowano raka płuc, przeszedł ciężką operację. Lekarze zabronili mu jeździć na plażę nudystów, więc gości w domu przyjmował na golasa. Nagi, z paskudną szramą na plecach, siadywał przy fortepianie. O jakimś swoim śnie, bo oczywiście ciągle coś notował, napisał: „w popołudnie słoneczne chodziłem jak po śmierć”. Zmarł 21 marca 1992 roku.


Zdjęcie: „Kompozycja 2411”, cw 2200 zł, katalog aukcyjny Desa Unicum
Królestwo z pomysłami
Małgosia jest czarodziejką. Kanapy, fotele, szafki, nawet te ze śmietnika, przerabia na prawdziwe cacka. I tylko Karol czasami pyta: Czy my nie możemy mieć mebli jak normalni ludzie? Takich ze sklepu?

Mieli pięćdziesiąt osiem pieczołowicie urządzonych metrów kwadratowych na warszawskiej Woli. Mieli się już nie przeprowadzać. Mieli już małego Mikołaja i dwa lata mieszkaniowej stabilizacji. Ale nie. Nie Małgosia i Karol.
„Niepowtarzalne na Mokotowie”, tak to chyba było napisane. Małgosia z zawodowej ciekawości poszła zobaczyć. Zadzwoniła po Karola. Klatka schodowa z odpadającym tynkiem i plątaniną zielonych rur. A mieszkanie? Klasyczny polski post gotyk a la serial „Dynastia” plus nieco inwencji poprzednich właścicieli. Pokój groszkowy, pokój fioletowy, zielone marmury, szczerozłote klamki z plastiku. „Zobacz te drzewa za oknem”. „Widziałaś deski na podłodze, na górze?”. „A kominek?”. „Trzy poziomy. Z poddaszem!”. „Ale skąd wziąć pieniądze?”. „Sprzedamy mieszkanie na Woli”. „Nie starczy”. „Tata zlikwiduje lokatę”. „A remont?”. „Damy radę, mamy swoją ekipę”. „Jesteś pewna, Małgosiu? Przecież to prawie dom!”.
Małgorzata Łukasiewicz-Tyczyńska od lat urządza, projektuje i stylizuje. Początkowo głównie znajomym, potem także nieznajomym, dla których ważne jest, jak mieszkają. Jeszcze później przyszło stylizowanie dla „Elle Decoration” i program telewizyjny „Domowa rewolucja”. Z wykształcenia grafik, z powołania mama siedmioletniego Mikołaja i rocznego Marcela.
Karol projektuje gazety. Pracował dla „Dziennika” i „Rzeczpospolitej”, która zdobyła, obok „The Guardian”, tytuł najpiękniejszej gazety świata w roku 2005. Dziś zatrudnia go kilka wydawnictw naraz. Lekko nie ma.
Sto trzydzieści metrów kwadratowych na trzech poziomach w ciągu miesiąca zmieniło się w ich marzenie o domu w kamienicy. Eleganckim, w angielskim stylu, z oknami malowanymi olejną farbą, deskami na podłogach, minimalistyczną kuchnią z widokiem na drzewa. Oliwka z bielą, błękit z bielą, malina z bielą – kolor dają detale. Hasło Małgosi: śmierć dla bałaganu i plazmy na ścianie!
Urządzenie tego wnętrza musiało kosztować fortunę! Ale gdzie tam. Kanapa z IKEA z obiciem według własnego projektu. Stół w kuchni szlifował Karol. Lakierowała Małgosia. Fotele są ze śmietnika, po przeróbkach. Małgosia upolowała je podczas weekendowego wyjazdu nad morze. Niewiele się zastanawiając, ku zażenowaniu przyjaciół, wcisnęli rozpadające się graty do i tak zapakowanego po sufit auta. Głowa małego Mikołaja ledwo wystawała z tylnej kanapy. Oddali do znajomego tapicera i ustawili w salonie. Obsesją Małgosi są też kanapy. Przed tygodniem kolejny raz trafili na blokujący przydomowy śmietnik „rarytas”. Art déco. Przy pomocy życzliwego stróża, pana Kazia, udało się odtransportować cudo do renowacji. To będzie czwarta. Gdzie ją postawią? Małgosi błyszczą oczy.
Ludzie kolekcjonują różne rzeczy. Znaczki, bibeloty, złamane serca. Małgosia zbiera drzwi. Stare, do domowej renowacji. Jak nie pasują do mieszkania – lądują w piwnicy. Na razie trzy pary. Piwnica już się ledwo domyka.
W mieszkaniu mają dużo obrazów. Kolekcję zapoczątkował tata Małgosi. – Przyjaźnił się z grupą malarzy – opowiada. – Była to przyjaźń męska, trwała i często zakrapiana. Kiedy tata wracał do domu z przedłużonego spotkania z kolegami malarzami – przynosił mamie obraz na przeprosiny. Raz się zdarzyło, że następnego dnia rano jeden z kolegów przyszedł swój podarowany z wyższej konieczności obraz odebrać. Ale mama nie oddała – śmieje się Małgosia. Poza tymi „prezentami” rodzice kupowali też mnóstwo innych prac. W jej domu rodzinnym na ścianach nie ma już wolnego miejsca. Część z tych obrazów Małgosia zabrała ze sobą w tak zwane dorosłe życie. Razem z Karolem kupują kolejne. Kolekcja rośnie. Najcenniejsze są dwie. – Nie ze względu na nazwiska, są od taty – mówi.
Czy myślą o kolejnej przeprowadzce? Niedawno oglądali piękną ruinę domu w podwarszawskim Zalesiu. Na oko od razu do wyburzenia. „Widziałaś ten ogród?”. „Popatrz: taras. Oryginalne kafle”. „A okna? Widziałeś okna?”.


Zdjęcie: Joanna Siedlar, stylizacja: Małgorzata Łukasiewicz-Tryczyńska
Kawiarki
Pokaż mi, jak parzysz kawę, a powiem ci, kim jesteś – mawiają Włosi. Zalewana wodą ze zwykłego czajnika? Świętokradztwo! Najlepsza jest taka z kawiarki.

Od kilkudziesięciu lat we włoskich domach niepodzielnie rządzi Moka Express – jak dotąd najpopularniejsza caffetiera na świecie. Powstała w 1933 roku w fabryce maszyn i części aluminiowych w Mediolanie, której właścicielem był Alfonso Bialetti. „Espresso w domu jak w kawiarni” – krzyczały plakaty porozwieszane w mieście. Kawiarka działała identycznie jak ówczesne ogromne ekspresy sprężynowe używane w kawiarniach, ale była mniejsza, poręczniejsza, i bardziej funkcjonalna – w sam raz do domu.
Po wojnie produkcja nowych kawiarek dochodziła nawet do szesnastu tysięcy sztuk dziennie, kupowało ją dziewięć na dziesięć włoskich rodzin. Moka stała się prawdziwym symbolem Italii i obowiązkowym urządzeniem w kuchni każdej szanującej się pani domu. Uwaga, nie mylić jej z mokką – kawą pochodzącą z Jemenu, która swoją nazwę zawdzięcza portowi Al-Mucha (Mokka właśnie), skąd ją wywożono.

Złe duchy i jebene
Ale historia imbryków do parzenia kawy zaczęła się znacznie wcześniej. Najstarsze pochodzą z Etiopii. W końcu to tam właśnie kawa się narodziła – tysiąc lat p.n.e. Według legendy znalazły ją... kozy, które po zjedzeniu owoców z krzewu kawowca brykały bardziej niż zwykle. Ich dziwne zachowanie zastanowiło etiopskiego pasterza, spróbował czerwonych owoców i również szybko zapomniał o zmęczeniu.
Do parzenia kawy używa się w Etiopii tzw. jebene, czyli glinianego dzbanka z wydłużoną szyjką.
Z parzenia kawy od wieków słynie też Turcja. Popularne mosiężne lub miedziane tygielki z długim uchwytem zwane są ibrikami. W XVII wieku ibriki przybierały fantazyjne kształty przypominające lampę Alladyna: oprócz smukłego dzióbka i długiej rączki miały wydłużoną szyjkę i pękatą podstawę. Dziś możemy kupić ich nowoczesną wersję, z wtyczką – elektryczne ibriki tureckiej firmy Bayiner robione są zarówno z plastiku, jak i metalu.

Ciśnienie na kawę
W Europie zaparzacze do kawy pojawiły się w XVII wieku, czyli wtedy, gdy powstały pierwsze kawiarnie. To wtedy imbryk na kawę zaczęto nazywać „caffetierą”. Warto wspomnieć, że jedną z pierwszych kawiarni otworzył w Wiedniu nasz rodak Jerzy Franciszek Kulczycki. Za zasługi w bitwie pod Wiedniem w 1683 roku otrzymał podobno od Jana III Sobieskiego zapasy kawy zostawione przez Kara Mustafę, dzięki czemu w niedługim czasie mógł rozwinąć interes. W lokalu „Pod Błękitną Butelką” (istnieje do dziś na placu Pnia z Żelazem 6), ubrany w turecki strój, serwował luksusowy trunek doprawiony mlekiem (to jemu właśnie przypisuje się ten epokowy wynalazek). Na spodeczku obok podawał ciasteczka w kształcie półksiężyców.
Pierwsze kawiarki były bardzo niedoskonałe. Problem, z jakim borykali się właściciele coffe houses, polegał na oddzieleniu fusów od naparu.
W 1819 roku paryżanin o nazwisku Morize skonstruował prototyp współczesnej moki. Prosty i wysoki dzbanek składał się z dwóch pojemników zaopatrzonych w rączki – dolnego na wodę i górnego na zmieloną kawę. Między nimi znajdował się filtr. Ale wtedy jeszcze parzenie nie odbywało się pod ciśnieniem. Gdy woda zagotowała się w dolnym zbiorniku, zaparzacz odwracano do góry nogami, by przesączyła się przez zmieloną kawę. Urządzenie Morize'a nazwano „Napoletana”. Do dziś takie kawiarki spotkamy w Neapolu.
Tymczasem Anglicy pracowali nad urządzeniem, które działałoby pod ciśnieniem. W 1833 Samuel Parker zaprojektował Vienna Incomparabile, która kształtem przypominała rosyjski samowar – była to pierwsza kawiarka ciśnieniowa. Pod wpływem ciśnienia zebranej pary woda przedostawała się do pojemnika z kawą znajdującego się w górnej części urządzenia i w ten sposób powstawał napar. Pięć lat później w zaparzaczu projektu Alexandre’a Lebruna pojawiły się kolejne udoskonalenia: gdy kawa była gotowa, automatycznie wlewała się przez długi dzióbek do podstawionych filiżanek. Jeszcze bardziej zmyślne urządzenie skonstruował niejaki Eiche w 1878 roku, bo kiedy woda przeszła przez filtr i dostała się do pojemnika z kawą, kawiarka lekko się pochylała, a na podgrzewacz-palnik (stanowił całość z kawiarką) spadał specjalny kapturek i gasił ogień, kończąc w ten sposób parzenie.
Na pierwsze kawiarki mogła pozwolić sobie tylko arystokracja. Zresztą podobnie jak na kawę, która była prawdziwym luksusem – wenecka kawiarnia Café Florian otwierała swoje podwoje jedynie dla klas wyższych. Ale już na początku XX wieku lokale serwujące kawę stały się tak popularne, że dotychczasowe kawiarki przestały wystarczać do obsłużenia stale powiększającej się liczby gości. Wtedy to Desiderio Pavoni wymyślił pierwsze urządzenie barowe. Był rok 1905, gdy na długi czas świat kawy zdominowały ciężkie parowe ekspresy sprężynowe firmy La Pavoni.

W domowym zaciszu
Oczywiście małe caffetiery wciąż były w użyciu. Ba, zaczęły trafiać pod strzechy. Ale ich kształty długo się nie zmieniały. Dopiero wspomniany Bialetti zminiaturyzował wynalazek Pavoniego i domowa kawiarka znów święciła triumfy. Ośmiokątny, aluminiowy, rozkręcany dzbanek jest produkowany do dziś w niemal niezmienionej formie.
Boom na caffetiery nastąpił w latach 50. Powstały m.in.: pękata Signora o kobiecych kształtach, surowa Vesuviana, kosmiczna Atomic czy słynna Europiccola – firma La Pavoni nie zostawała w tyle i obok ekspresów barowych zaczęła też produkować mniejsze kawiarki do domu, zatrudniając najlepszych włoskich designerów, Gio Pontiego i Bruno Munariego. Chromowana Europiccola miała ręczną dźwignię i zagrała w wielu hollywoodzkich produkcjach. Jej urokowi nie mógł oprzeć się ani James Bond w „007. Żyj i pozwól umrzeć”, ani Ojciec Chrzestny grany przez Ala Pacino, ani nawet przebiegły pan Ripley. Jeden z modeli zobaczymy w nowojorskim muzeum MoMA.
Dziś znajdziemy i takie modele mok, w których przyrządzimy cappuccino – do dolnego pojemnika zamiast wody wlewa się mleko, które wpompowywane jest do kawy pod ciśnieniem i w ten sposób powstaje mleczny napój z grubą pianką. Natomiast jeśli zawór będzie wyłączony, mleko zmiesza się z kawą wolniej i dostaniemy caffe latte. Jednak i to dla prawdziwego Włocha jest nader udziwnionym pomysłem. Bo liczy się tylko klasyczna kawiarka!


Zdjęcie: przygotowywanie mokki, Turcja, fot. STOCKFOOD/FREE
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: aukcje@artinfo.pl