Gdy zapukamy do jej świata, malarka Iza Staręga odpowie nieśmiało „proszę”. Potem jedynie uchyli drzwi. Co przez tę szparę zobaczymy? Kobietę po czterdziestce, nieufną, jakby zdziwioną intruzem. Bo Iza żyje z daleka od wielkiego świata, wernisaży, bywania. Z domu wychodzi tylko wtedy, kiedy musi. Pytania o politykę, telewizję, książki bardzo ją krępują i z rozbrajającą szczerością odpowiada: nie wiem, nie pamiętam.
Od kłopotów ucieka w sen. Z poduszką na głowie oddaje się, jak twierdzi, najlepszej terapii pod słońcem. Życia nie planuje, planuje za to malowanie.
– Obiecuję sobie, że od 10 do 14 i od 18 do północy będę siedzieć przy sztalugach. Oczywiście, nie zawsze się to udaje – wyznaje. Uważa jednak, że samo pobycie w pracowni dobrze jej robi, z filiżanką kawy, przed czystą kredową kartką. Ale jeśli już bierze się do pracy, nie odpoczywa nawet przez chwilę. Na obrazie pojawia się... wysmakowana roślina i jeszcze jedna, a nawet zachwycony rosą żuk. Kiedy papier zbyt się „zagęści”, wyciera niepotrzebne elementy, jak plamę z czerwonego wina. Od tego przecierania, mieszania farby olejnej z pastelą obrazy sprawiają nierzeczywiste, świetliste wrażenie. Potem szybko kończy jedną pracę, by zacząć następną. Jest pewna, że kolejna okaże się lepsza. Znowu akcja będzie się toczyć na łące, a jej bohaterowie – pająki, robaki, motyle oczarowane słońcem zgubią się w wysokich trawach.
Zdjęcie: „Rośnie...”, olej na płótnie, archiwum artystki.
Beata Woźniak
Bajeczna kolekcja
Bracia Christian i Michael Siegerowie zaczynali od współpracy z takimi gigantami, jak Duravit, Dornbracht i Książęca Manufaktura Porcelany Fürstenberg. Dziś własnym nazwiskiem sygnują meble, umywalki, serwisy do kawy i szkło.
Firmę Sieger założył w 1965 roku Dieter, ojciec Christiana i Michaela. Budował i urządzał luksusowe jachty. Gdy w 1982 roku jego „Blue Ocean” stał się największą atrakcją targów w Düsseldorfie, zachęcony sukcesem senior rodu zajął się architekturą.
Także o synach szybko zrobiło się głośno, m.in. dzięki kryształowej wannie dla Swarovskiego, wolno stojącemu kominkowi Plaza Ventless Fireplace, w którym nie pali się drewnem, ale specjalnym żelem alkoholowym, i malowanym filiżankom do espresso Ritzenhoff.
Do projektów Siegerów najbardziej pasuje słowo „luksusowe”. Pieczołowicie dbają o szczegół i szlachetne wykończenie. Dlatego na turkusowej zastawie My China aż żal serwować potrawy, żeby nie zakryły misternych, ręcznych zdobień.
Równie wykwintne są ich łazienkowe kolekcje dla Duravitu – Ciottolo z umywalkami przypominającymi kamienie, X-large z armaturą x-tremalnie szeroką czy Happy D zainspirowaną... czwartą literą alfabetu.
Bracia Siegerowie są jednak nie tylko projektantami. Starszy, Christian, okazał się sprawnym menedżerem, młodszy jest uznanym fotografem i kreatorem mody. Krawaty w bajecznych kolorach i ręcznie malowane porcelanowe spinki są już tak samo słynne jak ich porcelana na stół i do łazienki.
Zdjęcie: porcelana My China, Rosenthal.
Monika A. Utnik
Mistrz poszukiwań
– Czego nas oni nauczyli? Trzeba wszystko na nowo zaczynać! - wykrztusił zdyszany i przejęty Eugeniusz Geppert po swej pierwszej wizycie w Luwrze. A był już człowiekiem życiowo doświadczonym. Studiował w krakowskiej ASP pod okiem Jacka Malczewskiego. Wcześniej zaczął studia prawnicze, potem zmienił je na historyczne i jednocześnie uczył się malarstwa w prywatnej szkole Leonarda Stroynowskiego. Wspominał, że to właśnie tam po raz pierwszy zobaczył „nagiego modela, a raczej akt kobiecy”. Jednak to nie ludzka sylwetka była ulubionym tematem młodego artysty. Szczególnie upodobał sobie konia – to on stał się jego przyjacielem i modelem.
Pierwszy przełom w edukacji młodego Eugeniusza nastąpił w 1912 roku. Ojciec zabrał go do pracowni Jacka Malczewskiego. Mistrz obejrzał prace, szczególnie zwracając uwagę na te z końmi, po czym rzekł: „Pieniędzy nie obiecuję; one same przychodzą do malarza”. Chłopak niniejszym został przyjęty na studia w krakowskiej ASP.
Latem 1914 roku Eugeniusz wyjechał na Białoruś i tam zastała go I wojna światowa, a ponieważ był obywatelem austro-węgierskim, natychmiast został aresztowany. Po pewnym czasie wysłano go przez Moskwę aż nad rzekę Ural, do Orenburga. Kończyła się właśnie I wojna światowa, gdy odzyskał wolność.
Eugeniusz robił rysunki, malował – głównie konie i portrety. Właśnie podczas zesłania debiutował. Moskiewska galeria Lemercier organizowała wystawę dzieł polskich artystów. Nie wiedzieć jakim sposobem, Geppert otrzymał propozycję wystawienia tam swoich prac. Przesłał jeden portret i oficjalnie zaistniał jako malarz w kręgach handlarzy sztuką.
Opuścił Orenburg w 1917 roku. Trwała rewolucja, organizował się w Rosji polski Korpus Wschodni. W malarzu odezwał się sentyment do munduru i został na krótki czas „prostym żołnierzem konnego plutonu Wojska Polskiego”.
Gdy skończyła się wojenna zawierucha, Geppert wrócił do Krakowa i na ulubione studia, a po paru latach wyjechał do Paryża. Szok, jakiego doznał, obcując z nowoczesnym malarstwem, odbił się na jego sztuce, głównie w kolorach. Pisał potem, że jego malarstwo „jest sprawą koloru, jego promieniowania, przenikania i określania obrazu”.
Przedwojenne lata to czas ożywienia artystycznego w Polsce. Geppert czynnie w nim uczestniczył, nie tylko wystawiając prace, ale też publikując na łamach branżowych periodyków. Tuż przed wybuchem II wojny światowej wybrał się do Włoch „studiować zagadnienia ściany”. Jeszcze w Polsce zrobił polichromię w dwóch kościołach i chciał poszerzyć wiedzę na ten temat. Na włoskie tournée zabrał świeżo poślubioną żonę – Hannę Krzetuską, także malarkę. Mimo że z kraju wciąż dochodziły niepokojące wieści, wrócili zgodnie z planem. Podczas okupacji prowadził artystyczną kawiarnię, która służyła za punkt samopomocy malarzy. Był aresztowany, na szczęście zwolniono go szybko, a żołdaków niemieckich najbardziej zainteresowały znalezione w notesie szkice aktów.
Po wyzwoleniu Gepperta poproszono o zorganizowanie Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Ruszył na Ziemie Odzyskane, tocząc niezliczone boje z urzędnikami o lokal dla szkoły i mieszkanie dla siebie. Od ubiegłego roku wrocławska ASP nosi jego imię.
W 1957 roku pojechał do Paryża, ale miasto bardzo się zmieniło. Malarz wrócił do kraju zauroczony pracami Raula Duffy’ego. Nie mówił już, że wszystkiego trzeba uczyć się od nowa, miał własny styl, bliski abstrakcji aluzyjnej. Malował tak aż do śmierci w 1979 roku.
Zdjęcie: „Pegaz”, katalog aukcyjny, Rempex.
Stanisław Gieżyński
Świat według Opałki
Oto Le Mans nad rzeką Sarthe. Miasteczko ma niewiele ponad półtora tysiąca mieszkańców. Wśród nich jest jeden malarz, Polak – Roman Opałka. Jego stary folwark otoczony murem widać już z daleka.
Artysta zaprasza nas do środka. Wchodzimy do tradycyjnie urządzonego salonu. Większość mebli pochodzi z XVIII wieku i wcześniejszych. – To oczywiste, bo we Francji antyków nie brakuje – wyjaśnia gospodarz. Jedynym wyjątkiem jest stojący na środku stół – nowy, bo nie dało się znaleźć odpowiednio dużego antyku. Żeby pasował do pozostałych mebli, został postarzony, czyli potraktowany… dłutem i siekierą!
Charakter salonowi nadają detale. Na ścianie wisi Madonna ze szkoły włoskiej, pochodząca z XVII wieku, są też polskie akcenty, chociażby świeczniki z okresu Księstwa Warszawskiego.
W drodze do pracowni mijamy ciekawy portret – wisi nad komodą. Zakupiony gdzieś w Bordeaux, wymagał renowacji, bo był nadpalony. Zadania podjął się sam gospodarz, który studiował nie tylko malarstwo, ale i konserwację. Obraz miał dla niego znaczenie szczególne, bo przedstawia kobietę podobną do matki jego żony.
No i pracownia. W zamierzchłych czasach w tym ogromnym pomieszczeniu przechowywano feudalne daniny. Niewiele tu ozdób, a surowość wnętrza podkreśla popękany krucyfiks z drewna.
Opałka zaczynał od rysunków abstrakcyjnych i monochromatycznych kompozycji, ale świat poznał go z zupełnie innej strony. Był rok 1965, gdy czekał na mocno spóźnioną narzeczoną w kawiarni hotelu Bristol i wpadł na pomysł obrazów liczonych, na których miał utrwalać upływający czas. Cykl nazwał „Program”. I od tej pory obrazy o tym samym formacie („Detale”) zapełnia rzędami liczb. Nie są przypadkowe – według Opałki odpowiadają kolejnym fazom ludzkiego życia. Z daleka tworzą jakby misternie tkane kilimy.
W czasie pracy malarz rytmicznie recytuje liczby i nagrywa je na magnetofon TAEC z 1976 roku. Na każdym kolejnym „Detalu” tło jest odrobinę jaśniejsze. Kiedyś przyjdzie taki czas, że zapisze liczby białą farbą na białym tle i gdy będą już niewidoczne, pozostanie tylko zarejestrowany głos.
Zwieńczeniem pracy nad każdym płótnem jest autoportret. Artysta robi je starym niemieckim aparatem Exakta Varex Iia, za pomocą równie antycznej, polskiej lampy halogenowej. Za każdym razem zdjęcie jest tak samo naświetlone, zrobione na tym samym tle, w tym samym ubraniu.
Roman Opałka na swoim koncie ma już ponad pięć milionów... cyferek.
Zdjęcie: Leszek Brzoza.
Leszek Brzoza, Stanisław Gieżyński
Śniadanie z rumieńcami
Pierwszy elektryczny opiekacz, który sam przewracał chleb, wymyślił w 1914 roku Lloyd Groff Copeman – ekscentryczny wynalazca aż 700 urządzeń. Nadal mu mało romantyczną nazwę Automatic. Podobno pomysł podsunęła geniuszowi żona, która co rano dwoiła się i troiła, by równo opiec grzanki. W końcu zbudowała proste urządzenie ze spinek do włosów. Ten prototyp miał „oświecić” inżyniera. Jakkolwiek było, toster Copemana zrobił furorę, bo nareszcie można było opiekać chleb z obu stron, nie parząc sobie rąk. Ale zanim to nastąpiło...
Szlak elektrycznym opiekaczom przetarł wymyślony w 1905 r. przez Alberta Marsha żaroodporny drucik (stop niklu i chromu, czyli nichrom), który, choć rozgrzany, nie przepalał się. Najpierw firma Hoskins Company użyła go w przenośnej kuchence elektrycznej Toastove, a potem Brytyjczycy z Crompton & Company wykorzystali w tosterze Eclipse. Urządzenie było dalekie od ideału, ale próba ta ośmieliła kolejnych wynalazców.
Znacznie bardziej udany okazał się patent Franka Shailora – D-12 z 1909 r., choć przy wyjmowaniu pieczywa z rozgrzanych drucianych koszyków łatwo było poparzyć palce. Opiekacz miał za to elegancką ceramiczną podstawę.
W coraz to nowszych modelach tosterów grzanki albo „wędrowały” dookoła grzałki w specjalnych koszyczkach albo przesuwały się na minitaśmociągu. Aż wreszcie pojawił się wspomniany już Copeman i jego Automatic, który sam obracał kromki chleba na drugą stronę. Ten model był hitem dopóty, dopóki nie zdenerwował się pewien robotnik.
Charles Strite, starszy mechanik w fabryce w Stillwater w stanie Minnesota miał dość przypalonych tostów serwowanych w zakładowej stołówce. Zabrał więc piekielną maszynę do domu, aby ją naprawić. Zainstalował w opiekaczu sprężyny i czasomierz, dzięki czemu grzanka mogła wyskoczyć, gdy już nabrała rumieńców. A następnie wystąpił o przyznanie patentu na pierwszy pop-up toster.
Tostery pop-up szybko podbiły serca klientów. Był początek XX wieku i Ameryka oszalała na punkcie elektrycznych artykułów gospodarstwa domowego. Firma Universal wypuściła w 1928 roku model E9410, o którym śmiało można powiedzieć, że był pierwszym designerskim opiekaczem – przypominał serce i tak też się nazywał – Sweet Heart Toaster. Dwa lata później Waters Genter of Minneapolis wyprodukowała serię tosterów na dwie kromki chleba, o niezbyt wdzięcznych nazwach: 1B2, 1B3 i 1B5. Ciężkie, chromowane, o surowej linii stały się bardzo popularne, odkąd z jednym z nich został przypadkowo sfotografowany prezydent Harry Truman, słynący z dobrego smaku. Ale najciekawsze miało dopiero nadejść.
W 1932 roku pojawiła się Gazelle, w stylu art déco, z wygrawerowaną antylopą na obudowie. Toster ten zapoczątkował serię urządzeń inspirowaną współczesną nowojorską architekturą, secesją i art déco: Handyhot, z wysuwaną klapką na tosty, przypominał rzutnik; Hotpoint 10532G2 miał uchwyty ze świeżo odkrytego bakelitu, a w Hotpoint 120T31 opiekany tost można było podglądać przez szybkę.
Od lat 70. tostery stawały się bardziej dekoracyjne: malowane, pozłacane, w drewnianych obudowach, szklane, inspirowane luksusową marką samochodów Bugatti czy specjalne dla dzieci – z Kaczorem Donaldem albo Hello Kitty. Choć robiono je z coraz nowocześniejszych materiałów i wyposażano w kolejne funkcje (współczesne tostery już nie tylko opiekają, ale też odmrażają i podgrzewają), to w kwestii kształtu nikt już nic wyjątkowego nie wymyślił. Do dziś najbardziej cenione są te oryginalne, stare albo nowoczesne, ale stylizowane na lata 30., 40. lub 50.
Mnie podobają się jeszcze te, które na tostach wypiekają wesołe wzorki. Nic tak rano nie poprawia humoru, jak rumiana grzanka z uśmiechniętą buzią!
Zdjęcie: amerykański toster Universal, nazywany też Sweet Heart, bo kształtem przypominał serce, 1928 r., www.toaster.org.
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: aukcje@artinfo.pl