Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Pięćdziesiąt lat Kangóra
Ewa Kuryluk jest artystką, fotografem i pisarką. Jest także Kangórem z kamerą i, trochę przez przypadek, artystycznym jasnowidzem.

Kangórem – tak właśnie pisanym – została jako czterolatka. Razem z ojcem wędrowała po gruzach zniszczonego przez wojnę warszawskiego zoo. Gdy ten rozmawiał ze znajomym, nagle padło nazwisko Kuryluk. Dziecku słowo to skojarzyło się z kangurem, więc spytała, czy może zostać tym zwierzakiem. A że lubiła góry, została Kangórem.
Dziewięć lat później była już Kangórem z kamerą. – Dostałam aparat fotograficzny i postanowiłam, że zostanę artystką i będę robić zdjęcia sobie samej do końca życia. Wtedy wydawało mi się, że dożyję najwyżej trzydziestki – opowiada rozbawiona pani Ewa. – A tu proszę, limit już dawno przekroczony, a ja wciąż się fotografuję.
Śmiały plan zostania artystką przełożył się na studia w warszawskiej ASP. Robiła głównie gwasze, choć na uczelni wymagali przede wszystkim techniki olejnej. Zaczęła malować akrylem na płótnie. Wreszcie odnalazła swój artystyczny złoty środek: płachty surowej bawełny, luźne i miękkie niczym ludzka skóra. Zaczęły powstawać duże instalacje, inspirowane życiem jej własnym i rodziny, często zdradzające fascynację ciałem i erotyką.
O te swoje golasy toczyła zresztą regularne boje z cenzurą. Nie tylko polską, urzędową, ale także tą obyczajową – w Ameryce, gdzie wystawiała swoje prace. Wtedy przydawała się szpileczka.
– Gdy erotyzm budził niezadowolenie i sensację u publiczności, brałam szpilkę, podwijałam bawełnianą surówkę i spinałam, żeby zasłonić co bardziej pikantne szczegóły – opowiada malarka.
To właśnie w Ameryce – tej Południowej – pani Ewa awansowała na jasnowidza. Wystawiała na Biennale Sztuki w Medellin. Powiesiła swoje „surówki” przedstawiające zakrwawione ludzkie sylwety. Następnego dnia prasa doniosła o zamachu na Jana Pawła II. No i na nic się zdały tłumaczenia, że to przypadek. Do jej boksu ustawiały się kolejki zwiedzających. Podobna historia wydarzyła się w USA, gdzie pokazała swoje „Przesłuchanie” i wszyscy byli przekonani, że to aluzja do stanu wojennego.
Tymczasem sztuka Ewy Kuryluk jest bardzo osobista. – Nie potrafię namalować obcych mi osób – mówi. Dlatego prace przedstawiają ją samą i najbliższych. Przetwarza motywy i wspomnienia, nadaje im nowy sens. Gdy staje przed kamerą, to tylko dla siebie. I tak już od pięćdziesięciu lat Kangór robi zdjęcia, tworzy obrazy i instalacje, pisze książki, w których wspomina życie rodziny. I niech robi tak jeszcze długo.


Zdjęcie: „Pelikan”, 1974 r., GALERIA ART+ON
Mozaikowe kobierce
Kto myśli, że szklana mozaika nadaje się tylko do łazienki, ten grubo się myli. Carlo Dal Bianco robi z niej dzieła sztuki, a potem zdobi sypialnie, salony, samochody...

Carlo Dal Bianco pochodzi z Vicenzy, miasta-wizytówki Andrei Palladia, XVI-wiecznego architekta, który zaprojektował tu większość willi i pałaców. Monumentalne budynki z oszczędnymi dekoracjami ogromnie fascynowały młodego Carla.
– Gdy skończyłem historię sztuki i pracowałem jako restaurator zabytków, zastanawiałem się, jak ocalić w nowoczesnych wnętrzach ducha palladiańskiej architektury – wspomina. Po kilku latach na rusztowaniach odważył się projektować sam, a w jego pracach pobrzmiewały echa stylu Palladia.
Zaczął od własnego mieszkania pełnego XIX-wiecznego włoskiego malarstwa. – Planowałem, że będzie nowoczesne, ale miłość do klasyki i tym razem wzięła górę. I działo się to podświadomie – śmieje się. Sporo tu klasycznych mebli i tkanin z epoki, a wszystko okraszone nowoczesnym dizajnem. I tak z grubsza wyglądają wnętrza urządzone przez Dal Bianco – wyraźnie widać, że inspiruje się stylami historycznymi.
Jednak o Dal Bianco świat usłyszał z innego powodu. W 2004 roku słynna Bisazza, produkująca szklane mozaiki, poprosiła go o odświeżenie wizerunku. Dotąd kolorowe kwadraciki zdobiły wyłącznie łazienki. Carlo sprawił, że trafiły do salonów, holów, sypialni. Szklane róże, koralowce i paski szturmem zdobyły eleganckie living roomy, modne kluby i restauracje. Prace Dal Bianco wyróżniają niesamowite połączenia kolorów, zaskakujące skojarzenia, oryginalne pomysły: na mozaikę przeniósł choćby rzeźbę Canovy, szklanymi kwadracikami wyłożył nawet karoserię Mini Coopera.
– Póki co to tylko kilka egzemplarzy, bez silnika, ale marzy nam się, by mozaikowe mini wyjechały na ulicę – mówi Dal Bianco.
Choć Bisazza to jego oczko w głowie, ostatnio zaprojektował kolekcję porcelany dla Królewskiej Manufaktury Fürstenberg. Nie trzeba chyba dodawać, że serwisy to współczesna interpretacja tradycyjnych motywów. Cóż, również i w tym przypadku odezwała się w Dal Bianco jego włoska natura – klasyka ponad wszystko.


Zdjęcie: Bisazza
Szukam raju, patrząc w dusze przedmiotów
Maluje, pisze, kolekcjonuje. Ma słabość do Dalekiego Wschodu, buddyzmu i metafor. To będzie opowieść o Norbercie Skupniewiczu.

Stary dwór pod Poznaniem, otoczony równie starym parkiem, czasy świetności dawno ma już za sobą. Ale ten mocno sfatygowany budynek – pełen tajemniczych pokoi i zakamarków – jak żaden inny odpowiada zapracowanemu poznańskiemu artyście.
– Jestem tu od trzydziestu trzech lat i będę tutaj tworzył do końca życia – śmieje się Norbert Skupniewicz. I chyba rzeczywiście w tej okolicy znajduje natchnienie, bo choć na emeryturze, jest nadal bardzo aktywny. W dzieciństwie uprawiał boks, mieszkał w Nekielce nad Notecią, i musiał się przecież czymś zajmować. Poza zapasami i boksem nie było wtedy innych sportów walki, a starcie z konkretnym przeciwnikiem lubił. Potem zainteresował się żeglarstwem, nurkował, a nawet przez jakiś czas pracował na statku. Jednak swoje losy związał ze sztuką. Sam ją tworzy, a do tego zbiera. Studwudziestometrowa pracownia to wymarzone miejsce dla obrazów i jego ogromnej kolekcji. Maluje, pisze wiersze, książki.
Ale największą pasją profesora pozostaje Daleki Wschód. Nie skupia się na jednym kraju czy jednej dziedzinie sztuki: wcześniej interesował go drzeworyt, teraz bardziej lubi ceramikę.
– Dziś potrafię rozróżnić Japonię od Chin, Chiny od Chin i Japonię od Japonii – żartuje artysta. Ale początki kolekcjonerstwa nie były łatwe. – Czterdzieści lat temu niewiele można było znaleźć na ten temat. Niewielu było specjalistów – wspomina artysta.
W końcu sam wziął się za studiowanie książek o sztuce Dalekiego Wschodu i tak zebrał okazałą bibliotekę. Dlaczego tak bardzo pasjonuje go ta kultura?
– Trudne pytanie, ten świat ma inne podejście do sztuki, człowieka i śmierci. Tam każdy ma szansę wyjść poza kręgi reinkarnacji i osiągnąć wolność absolutną – kwituje.
Norbert Skupniewicz niechętnie mówi o sobie, może dlatego, że jak przekonywał w jednej z dyskusji akademickich: „najważniejsze jest dzieło, autora można pominąć, niczego nie musimy o nim wiedzieć, autor nie może wynosić się ponad dzieło, chyba że myślimy o cyrku i akrobatach; o ekwilibrystyce”.


Zdjęcie: Norbert Banaszyk/DADA, stylizacja: Agata Drogowska
Romantyk nierozważny
Żył ledwie dwadzieścia trzy lata, ale zdążył poznać wielką miłość, stracić ją i namalować dziesiątki obrazów. Maurycy Gottlieb był nadzieją polskiego malarstwa.

Rok 1878. Dwudziestodwuletni Maurycy Gottlieb maluje obraz „Żydzi modlący się w synagodze w Jom Kippur”. Na płótnie widać grupę starozakonnych, pośrodku rabin trzyma w ręku Torę w powłóczce, na niej widnieje hebrajski napis „za duszę Maurycego Gottlieba, błogosławionej pamięci”. Młody artysta jeszcze za życia umieszcza się pośród zmarłych. Obraz ogląda ojciec malarza, Izaak, człowiek światły, ale surowy i konserwatywny. Natychmiast nakazuje zamalowanie inskrypcji, bo przecież jak tak można. Na nic zdają się tłumaczenia, że to swoiste „memento mori”, że sztuka przetrwa, choć śmiertelne ciało zginie. Maurycy przemalowuje obraz. Wkrótce potem jednak napis pojawia się z powrotem. Rok później Maurycy Gottlieb zmarł.
W pewnym sensie Gottlieb był szczęściarzem. Gdy ojciec tylko zauważył talent chłopaka, chciał, żeby został artystą. W 1871 roku zabrał do Wiednia, gdzie Maurycy pokazał rysunki na tamtejszej akademii. Został przyjęty i trafił pod opiekę Karola Wurzigera.
Relacje między mistrzem a uczniem nie układały się jednak dobrze. Stało się tak za sprawą... Jana Matejki. Młody malarz zobaczył bowiem wystawianego w Wiedniu „Rejtana”. Natychmiast zapałał wielką namiętnością do obrazu i do twórcy, i postanowił, że będzie studiował u Matejki w Krakowie. Zaraz zaczął słać listy do ojca z prośbą o przeniesienie do Krakowa. W międzyczasie pisał też do Matejki i błagał o wstawiennictwo swoją siostrę Annę, pupilkę ojca. Wreszcie się udało i Maurycy trafił do pracowni mistrza. Ale wytrzymał tam ledwie parę miesięcy. Gdy jak niepyszny wrócił do Wiednia, doszło do najważniejszego zdarzenia w jego życiu: poznał Laurę Rosenfeld.
Dobrze wykształcona dziewczyna pochodziła z zacnego domu. Zakochany po uszy Maurycy oświadczył się i został przyjęty. Był wniebowzięty. Zgodnie ze zwyczajem panującym w porządnych domach narzeczeni przed ślubem nie mogli przebywać w jednym mieście, pozostawało zatem pisanie listów. Epistoły Maurycego to prawdziwe erupcje emocji i popisy elokwencji. Malował akurat obraz „Uriel i Judyta”, więc bohaterce nadał rysy swojej ukochanej. Dziewczyna
odpowiadała mniej wylewnie i nieco naiwnie, tymczasem rozanielony Maurycy malował jej kolejne portrety. Tymczasem w listy dziewczyny zaczęła wkradać się chłodna nuta. W końcu Laura zerwała zaręczyny.
Odrzucony narzeczony rzucił się w wir pracy. Dostał stypendium w Rzymie, ale brakowało funduszy. Jednak do Rzymu dojechał, ale na miejscu klepał biedę. Pobyt w Wiecznym Mieście zaowocował jednak innym ważnym dla artysty spotkaniem: Maurycy zderzył się z Matejką, który na kolacji w towarzystwie kolegów po fachu okrzyknął młodego twórcę „wielkim artystą, polskim Żydem”. Wzruszony Maurycy chciał uścisnąć dłoń mentora, ten jednak sam ucałował go serdecznie w oba policzki.
Choć wciąż wracał myślami do Laury, zakochał się w innej kobiecie – Loli Rosengarten. W jej i jej ojca towarzystwie pojechał nawet w lipcu 1879 roku do Wiednia. Ale do Krakowa wrócił sam. Podobno całą noc szwendał się ulicami miasta. Przeziębił się, a infekcja szybko zmieniła się w ropną anginę. Został przyjęty do szpitala, ale jego stan stale się pogarszał. Zmarł 17 lipca.
Dokładna przyczyna śmierci Gottlieba owiana jest pewną tajemnicą. Laura Rosenfeld w pamiętnikach dwukrotnie pisała, że malarz „zabił się przez nią”. Ile w tym prawdy, trudno dociec, może po prostu dręczyły ją wyrzuty sumienia. Dwa tygodnie przed śmiercią Gottlieba wzięła ślub z bankierem Leo Henschelem. Swojego byłego narzeczonego przeżyła o ponad 60 lat. W okresie międzywojennym zyskała sławę jako autorka systemu edukacyjnego dla ubogich panien. Zmarła podczas transportu do obozu koncentracyjnego w Auschwitz.
Maurycego Gottlieba pochowano na cmentarzu żydowskim w Krakowie. Podczas ceremonii rozpętała się burza z piorunami, przerwano mowy żałobne. Ludzie się rozpierzchli. Do końca ceremonii pozostali tylko Jan Matejko i Henryk Siemiradzki.


Zdjęcie: „Żydzi modlący się w synagodze w Jom Kippur”, 1878 r., Muzeum Sztuki w Tel Awiwie
Dyskretny urok elegancji
Zaczęło się od zwykłej wstążeczki, skończyło na ikonach popkultury. Spinka do mankietu jest biżuterią, hitem mody, a czasem po prostu zabawnym dodatkiem.

Poza spinką do krawata (raczej niemodną), zegarkiem i oprawkami okularów to jedyna biżuteria, z jaką świadomy mody osobnik płci męskiej pokazuje się na salonach. Nie na darmo Fryderyk Chopin wydawał duże sumy „na laski, na spinki do mankietów, na koszule z najlepszego jedwabiu”. To właśnie wiek XIX przyniósł największą popularność tych modnych dodatków.

W parze z koszulą
Historia spinki jest w dużej mierze historią koszuli. Lekka bielizna ukryta pod warstwami innych ubrań z czasem wydostawała się na widok publiczny. Już w początkach XVI wieku spod wierzchniego okrycia zaczęły wystawać najpierw niewielkie, potem coraz zdobniejsze falbanki. Żeby nie przeszkadzały, nie brudziły się i chroniły ręce przed zimnem, mankiety owe zaopatrywano w dwa rozcięcia, które związywano ozdobną tasiemką. To właśnie ona dała początek najprostszej spince do mankietów. Był to króciutki, kolorowy, pleciony jedwabny sznurek, którego końce związane są w zgrabne supełki.
Właściwy kształt spinki zyskały pod koniec XVIII wieku. Chodziło nie tyle o praktyczne rozwiązanie, co zaprezentowanie zamożności. Mężczyźni nosili dotąd pierścienie i sygnety, teraz nadarzyła się kolejna okazja, by świecić biżuterią.
Wykonywano ją ze znanych od dawna kamei, pokrywano emalią, rzeźbiono w koralu, wulkanicznej lawie, kamieniach półszlachetnych i szlachetnych. Spinki dekorowano scenkami rodzajowymi i myśliwskimi, głowami zwierząt czy kobiet. Wzornictwo dopasowywano do aktualnej mody, na przykład fascynacji antykiem.
Mieszczaństwo, którego nie stać było na drogą biżuterię, posiłkowało się spinkami z tanich metali, zdobionymi szkiełkami zamiast diamentów. Pojawiły się fabryki oferujące tanie, masowo produkowane spinki. W USA hitem stała się maszyna wyrabiająca guziki i jednoczęściowe spinki do mankietów opracowana przez Georgea Krementza – zrobił ją z urządzenia do produkcji nabojów.

Czaszki, orzełki i bohaterowie
XIX-wieczną ciekawostką były przedmioty żałobne i patriotyczne. Pełni afektacji młodzieńcy często kazali umieszczać w spince włos zmarłej ukochanej. Żałobnicy nosili spinki w kształcie czaszek i klepsydr. Polacy z kolei podkreślali miłość do ojczyzny. Na mankietach pojawiali się narodowi bohaterowie, jak Kościuszko i Puławski oraz liczne symbole: korony cierniowe, palmy męczeńskie, herby czy kajdany.
W 1907 roku Maria Fiodorowna podarowała swojemu synowi Mikołajowi II z okazji Wielkanocy parę wspaniałych spinek wykonanych przez słynną manufakturę Fabergé. Miały, oczywiście, jajowaty kształt.
Przez lata zmieniał się także sposób mocowania spinek. Popularne były takie zrobione z dwóch elementów, które łączyło się na wcisk. Inne miały tylko jedną stronę ozdobną, drugą zaś w kształcie bulwy przeciskało się przez dziurkę. Wreszcie najnowszym, XX-wiecznym wynalazkiem są spinki z tyłu zaopatrzone w metalowy element w kształcie litery T – nieraz na zawiasie, co ułatwia zakładanie.
Boom na spinki do mankietów przypada gdzieś na lata 50.-60. Tania produkcja i popkultura sprawiły, że dziś dostępne są wszelkie kształty: od Myszki Miki, przez samochód strażacki, po Elvisa czy ręczny granat obronny typu F1. Niektóre spinki mają nawet zamontowany kompas, termometr albo zegarek. A na dodatek biżuteria ta już dawno przestała być wyłącznie męską domeną i równie chętnie noszona jest przez kobiety. Warto zajrzeć do szuflad i na strych – para spinek „po dziadku” może być znakomitym akcentem karnawałowego stroju.


Zdjęcie: aktor Rudolf Prack na planie filmu „Bal w Savoy”, 1955 r., fot. FORUM
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: aukcje@artinfo.pl