Gdy spotkają się pasjonaci podróży z podobnymi marzeniami, wszystko musi zakończyć się happy endem. Tak jak u państwa Rode.
Ona przejęła zainteresowanie po ojcu-filmowcu, operatorze Polskiej Kroniki Filmowej, który „był wszędzie”. On jeździł od dzieciństwa dzięki rozsianej po świecie rodzinie, a potem zaczął podróżować zawodowo – bo pracuje w lotnictwie. Anna Sławkowska-Rode – projektantka, malarka, i Andrzej „Rodan” Rode, inżynier transportu, są parą od liceum, a małżeństwem od 33 lat. Mówią, że połączyła ich pasja podróżnicza.
Trofea i skarby z odległych wojaży są u Rode wszędzie. Z obrazami Anny, współczesnymi przedmiotami oraz rodzinnymi meblami tworzą bardzo ciekawe kompozycje. Na pierwszą natkniemy się już w holu. Tu pod figurą boga Ganeśa z trąbą słonia, czuwającego nad rodzinnym szczęściem, stoi misternie rzeźbione krzesło. Jedyne ocalałe z kompletu liczącego 24 sztuki, z jadalni rodziców „Rodana”. Nieopodal wiszą kompozycje pani domu. Na pozór abstrakcyjne, w istocie pełne treści. Na przykład płótno „Cztery ogony” przedstawia kity zwierzęce, zdobiące dzidy
afrykańskich wojowników. – Nie narzucam odbioru – zarzeka się artystka. – W malarstwie szukam esencji natury i kolorystyki właściwej dla danego miejsca.
W Afryce czuję rytm Ziemi, rytm kosmosu. Zresztą, nie tylko tam – idąc nadbałtycką plażą, również mam poczucie zanurzenia we wszechświecie. Gospodarzom nie zależy na przedmiotach cennych, lecz pobudzających wyobraźnię.
Największa w ich kolekcji jest XIX-wieczna tarcza wojownika Papuasów. Wykonana z jednego kawałka drewna, na awersie ozdobiona rzeźbami wyrzezanymi toporkiem.
– Chodziliśmy wokół niej przez półtora roku, aż wychodziliśmy – wspomina „Rodan”. – Na początku nie było nas na nią stać, londyński antykwariusz podał zaporową cenę.
Najbardziej fascynujące historie mają często rzeczy niepozorne. – Skamienielina znad kominka była 40 milionów lat temu brazylijską sekwoją – zachwyca się Anna. – Ale to szczeniak wobec amonitu, który zdaniem znawców liczy 160 milionów lat, czyli pochodzi z ery mezozoicznej, z terenów Dorset. Uwielbiam go gładzić i dotykać. Wciąż robi na mnie wrażenie!
Anna i Andrzej czują się szczęśliwi zarówno w egzotycznej Afryce, jak i w swojej chałupie w widłach Bugu i Narwi. – Kiedy pomyślę, że jakiś facet w Ghanie i my nad Bugiem patrzymy na ten sam księżyc, który świecił także nad brazylijską sekwoją i nad amonitem z Dorset, codzienne problemy przestają mieć znaczenie – zamyśla się artystka.
Zdjęcie: fotele Thoneta z nową tapicerką i artdekowski stolik to pamiątki rodzinne. Nad nim obrazy Anny Rode z cyklu „Rytmy”; Aneta Tryczyńska
Monika Małkowska
Sztuka patrzenia
Tomasz Tomaszewski długo o fotografii kompletnie nic nie wiedział. Zajął się nią, gdy był już dorosłym chłopakiem. Dawała mu poczucie wolności – nie wyobrażał sobie ślęczenia przez osiem godzin za biurkiem, dzień w dzień. Ale robienie zdjęć to dla niego duży wysiłek.
– W fotografii nie jest tak, że ma się to przysłowiowe oko albo szczęście. Jest takie słynne zdjęcie Henri Cartiera-Bressona, na którym mężczyzna w meloniku na głowie i z parasolem w ręku skacze przez kałużę i kantem obcasa dotyka wody, na której powstają kręgi. Dla tej jednej klatki Bresson zużył aż szesnaście filmów i poświęcił kilkadziesiąt godzin pracy – tłumaczy Tomaszewski. Dlatego gdy fotografuje, jest skupiony i mało mówi.
– Wyzwaniem jest stanąć oko w oko z człowiekiem, którego się nie zna i czekać na taki moment, w którym zbliżę się do prawdy o nim – tłumaczy. Do pracy zabiera się etapami: najpierw wypisuje hasła, które kojarzą mu się z tematem reportażu, aby uniknąć schematów. – Jak pokazać przemoc? Najprościej wybrać się z grupą do zadań specjalnych tam, gdzie jest strzelanina – opowiada. – Banał. To samo można zaobserwować choćby w szpitalu, gdzie mamy do czynienia nie tyle z przemocą, co z jej ofiarami. Do szpitala można pójść w dzień albo w nocy – ja wybrałbym noc, nocny dyżur w poniedziałek albo w piątek – ja bym poszedł w piątek, bo ludzie chętniej wychodzą wtedy na miasto. Ale jak się jest spryciarzem, to pójdzie się do szpitala, na nocny dyżur, w piątek, i w dodatku w dzień wypłaty, bo z pieniędzmi w kieszeni człowiek częściej pada ofiarą przemocy – tłumaczy. Potem dużo też czyta na dany temat, bo jak podkreśla, „to, na co kieruje się obiektyw, musi wynikać z wiedzy”. Choć tak skrupulatny, miewa słabości – z hoteli zabiera zawieszki: „Please, clean my room” i „Please, don’t disturb”. Ale o tym wiedzą tylko pokojówki.
Zdjęcie: Tomasz Tomaszewski
Monika A. Utnik
Zabić nudę
– Zaczęło się od fascynacji Bauhausem. Chciałem myśleć o architekturze jak o sztuce projektowania totalnego – opowiada Jarosław Bełza. – Budynek to mało, architekt powinien zająć się i wnętrzem. Przypadkowi nie można zostawić nawet klamek!
Owo romantyczne podejście do zawodu architekta życie szybko zweryfikowało. Okazało się, że klienci nie mają ani czasu, ani pieniędzy, by zamawiać tak szerokie projekty. Przypadek jednak sprawił, że Jarosław Bełza trafił do świata dizajnu – przyjął pewne zlecenie, a kiedy się udało, założył własną firmę stolarską. Najchętniej pracuje w drewnie i materiałach drewnopodobnych, choć eksperymentuje od czasu do czasu również ze szkłem, metalem czy plastikiem. Od 2004 roku jest też głównym projektantem polskiej firmy Profap.
Czym urzekają jego meble? Doskonałym wykonaniem, prostotą, perfekcyjnymi proporcjami i zmyślnym wydobyciem urody naturalnych fornirów. Wystarczy spojrzeć choćby na komodę z kolekcji „Ara”. Kiedy się pojawiła, pochwały posypały się nawet z zagranicy. Angela Schonberger, dyrektor Kunstgewerbe Museum, w którym pokazywano wystawę „Made in Poland”, podkreślała: – Narzekamy na globalizację, wszędzie widzimy to samo, a polski dizajn jest inny, są w nim elementy ludowe, wasze własne i niepowtarzalne (...) widzę to w komodzie „Ara” Jarosława Bełzy.
Bełza nie tylko projektuje meble, ma na koncie też kilka budynków. Współpracował nawet ze stocznią jachtową i firmą produkującą osprzęt do telewizorów plazmowych. – Próbuję sił w wielu dziedzinach – podsumowuje. – Najważniejsze, aby się nie nudzić.
Zdjęcie: toaletka Senso, archiwum firmy Profap
Stanisław Gieżyński
Pocztówki
Kto by nie chciał dostać przed świętami pocztówki z jajem zamiast bezdusznego esemesa?
Wielka kariera kolorowego kartonika zaczęła się 30 listopada 1865 roku. W Karlsruhe trwała właśnie V Niemiecka Konferencja Pocztowa, podczas której jeden z delegatów zaproponował, że skoro nie zawsze piszemy długie listy, to może warto wyprodukować „kartę korespondencyjną”: tanią, z ograniczonym miejscem na tekst. Zarząd poczty wystraszył się bankructwa i o niczym podobnym nie chciał słyszeć.
Pomysł zaczął pączkować w umysłach księgarzy i ludzi związanych z pocztą, jednak sprawa nabrała rozpędu dopiero, gdy swojego autorytetu użył profesor Akademii Wojskowej w Wiener Neustadt, dr Emanuel Hermann. Tłumaczył, że taka forma korespondencji jest oszczędnością czasu i pieniędzy. 1 października 1869 roku austriacka poczta wyemitowała niepozorny, ofrankowany żółty kartonik z napisem „Korrespondez – Karte” oraz po węgiersku „Levelzesi”. Przez trzy miesiące w całym Cesarstwie sprzedano ich 3 miliony! Popularność nowego wynalazku wynikała z jego niskiej ceny.
Nieoczekiwanie pozytywny wpływ na rozwój kart korespondencyjnych wywarła... wojna. Gdy starły się ze sobą Prusy i Francja, dziesiątki tysięcy żołnierzy chciało dać znak bliskim z frontu, że żyją. Kartki doceniła też wojskowa cenzura, która nie musiała już wczytywać się w długie listy. W 1875 roku pocztówki zostały dopuszczone do międzynarodowego obiegu, a że zysk z ich produkcji był naprawdę duży, część państw – Francja, Grecja i Rumunia – nałożyła monopol na ich produkcję.
Nadal niepokojąca była jednak kwestia obyczajowa, bo przecież każdy urzędnik mógł przeczytać cudze sekrety. Stąd też karty uznawano za nowinkę dobrą dla młodzieży lub niższych klas. W Polsce podręcznik savoir vivre’u w 1912 roku pouczał, że pocztówki można rozsyłać krewnym, znajomym i rówieśnikom, a do innych „tylko z wycieczki wysyłać widokówki”.
Najpierw kartę zdobiło godło państwowe, nadruk z nazwą karty, a na rewersie było miejsce na korespondencję. Awers zarezerwowano na adres i poczta niszczyła przesyłkę, jeśli ktoś pisał wiadomość na tej stronie. W końcu w 1904 roku Światowy Związek Pocztowy wprowadził podział na awers z miejscem na adres i wiadomość oraz rewers z obrazkiem. I tak zostało do dziś.
Ilustrowana pocztówka upowszechniła się w latach 90. XIX stulecia. Do ilustrowania stosowano drzeworyt, miedzioryt, akwafortę i litografię. Sprzedawano wzory zupełnie wydumane – obok kartek-miniaturek pojawiały się olbrzymy, wycinanki czy pocztówki rozkładane w wachlarze. Produkowano karty z puzderkami albo kopertami, w które można było wsypać piasek znad morza czy włożyć zasuszony kwiat. Jeszcze inne pachniały igliwiem, fiołkami, świeciły (fosforyzujące) albo były sklejane z wielu warstw materiałów, tak że oglądane pod światło pokazywały drugi rysunek, często nieprzyzwoity. O szaleństwie pocztówkowym najlepiej świadczy fakt, że tylko w roku 1879 niemiecka poczta sprzedała 123 miliony kart!
Pocztówka szybko okazała się praktycznym wynalazkiem i kolekcjonerskim przedmiotem. Już w 1899 roku w Nicei zorganizowano pierwszą wystawę pocztówek. Miłośnicy kartek dzielili swoje kolekcje tematycznie. Modne były „główki”, czyli portrety, kartki okolicznościowe i reprodukcje obrazów. Zainteresowaniem cieszyły się „typy swojskie”, czyli zdjęcia ludów zamieszkujących różne krainy. Najpopularniejsze były karty związane z konkretnymi miejscami, często pokazywanymi w wyidealizowany sposób. Karty świąteczne z kolei mieszały religijne symbole z motywami ludowymi i typowo świeckimi. Pocztówki wielkanocne bywały frywolne, choć nie brakowało powracającej metafory. Wyobraźnię rozpalały pocztówki miłosne i erotyczne. Przedstawiały kiczowate scenki rodzajowe w stylu „strzelec i dziewczyna” z gotowymi, wierszowanymi wyznaniami. Zdarzało się, że sprzedawano je w seriach i kolejne obrazki tworzyły komiks o przygodach kochanków. Niekiedy dopiero poukładane razem przedstawiały gotowy obrazek. Złota era pocztówek skończyła się wraz z I wojną światową. Rozpowszechnił się telefon i telegraf. Pojawiały się co prawda nowinki, na przykład pocztówki muzyczne, do odtwarzania na gramofonie, ale kartki spowszedniały. Warto sobie jednak o nich przypomnieć przed Wielkanocą.
Zdjęcie: Wielkanocne życzenia, 1905 r., fot. MEDIUM
Stanisław Gieżyński
Kwadratura koła
Wystawiał w salonach samochodowych, prowadził agencję reklamową, biedował w Paryżu. W końcu osiągnął sukces. Henryk Berlewi – ojciec współczesnej grafiki, i... reklamy.
Dzień 14 marca 1924 roku miał się zapisać złotymi zgłoskami w historii sztuki nowoczesnej. Oto w automobilowym salonie Austro-Daimler w Warszawie Henryk Berlewi pokazywał obrazy w modnej konwencji konstruktywizmu. Nazwał je „Mechano-Fakturą”.
Te śmiałe jak na owe czasy artystyczne działania napotkały jednak opór krytyków i publicystów. Pierwszy nie wytrzymał Antoni Słonimski, nazywając koncepcję Berlewiego „Mechano-Bzdurą”.
Mechano-artysta
Gdy zaprezentowano niefortunną wystawę, Henryk Berlewi miał 28 lat i całkiem spore doświadczenie na niwie sztuki. Jako dorastający dzieciak rozpoczął studia na warszawskiej ASP, potem przeniósł się do Antwerpii i Paryża. Wszystko to, nim skończył 18 lat! Początkowo tworzył rysunki i obrazy realistyczne, z czasem zaczął skłaniać się ku ekspresjonizmowi. Współpracował z twórcami kultury żydowskiej, eksperymentował z hebrajską typografią, ilustrował okładki czasopism i tomów wierszy żydowskiej awangardy.
Momentem przełomowym w życiu Berlewiego był wyjazd do Berlina na początku lat dwudziestych. Tam poznał konstruktywistów, m.in. El Lissitzky’ego, wpływowego teoretyka sztuki i grafika pochodzenia rosyjskiego. I właśnie rewolucyjny jak na owe czasy konstruktywizm stał się malarzowi najbliższy.
W Berlinie sformułował podstawy „Mechano-Faktury”: uproszczenie geometrycznych kształtów, przyjęcie dwuwymiarowości dzieła sztuki, redukcja palety barwnej, mechanizacja środków wyrazu, która sztukę prowadzi w przyszłość. Anatol Stern, przyjaciel malarza, nazwał kiedyś jego prace czystą „kwadraturą koła” – formy geometryczne przenikały się w taki sposób, że kształt okręgu przechodził w kwadrat. Jednak pomysły te nie trafiły w Polsce na podatny grunt. Berlewi uczynił więc to, co dziś zrobiłby sprawny, choć niedoceniony artysta: otworzył agencję reklamową!
Pod wrażeniem ciał
Spółkę „Reklama-Mechano” założył z poetami Stanisławem Bruczem i Aleksandrem Watem. Pierwszy projekt – prospekt reklamowy czekolady Plutos. Słowo i obraz się łączą, na pierwszy plan wychodzi wysmakowana typografia Berlewiego. Do tego poetyckie hasła w stylu „szecherezady smakoszostwa” czy „wiosna zaklęta w cukry”. Do dziś projekt uznawany jest za klasykę reklamy, dizajnu i typografii.
Rynek reklamowy – jak i dziś – był wrażliwy na wahania rynku, więc spółka w końcu interes zwinęła. Malarz wyjechał do Paryża. Popyt na abstrakcję zmalał, Berlewi wycofał się z eksperymentów i wrócił do sztuki figuratywnej. Malował portrety, a ulubionym tematem było kobiece ciało.
Ale bez wątpienia największą rolę w życiu Berlewiego odegrała tylko jedna kobieta: jego matka. To ona zauważyła talent chłopaka, zachęcała do zainteresowania się sztuką. Helena Berlewi – stateczna mieszczka bez artystycznego wykształcenia – sama zrobiła zresztą karierę. W późnym wieku zaczęła malować kwietne kompozycje. Prace podpisywała pseudonimem Hel Enri i szybko zasłynęła jako malarka sztuki naiwnej. Henryk był do matki mocno przywiązany, mieszkał z nią przez wiele lat, a gdy pod koniec życia zyskał popularność, zabierał na wszystkie swoje wystawy.
Buty idola
Malarz pozostałby zapewne do końca swoich dni w cieniu matki, gdyby nie przypadek. W 1958 roku krytyk i artysta Michel Seuphor zaprosił go na zorganizowaną przez siebie wystawę. Rzecz dotyczyła początków abstrakcji. Berlewiego odkryto na nowo, a wyznawcy nowego trendu – op artu (abstrakcji opartej na złudzeniach optycznych) – okrzyknęli go swoim prekursorem. Z polskim malarzem jednym tchem wymieniali Węgra Wiktora Veserely’ego. Zdarzenie miało dwie konsekwencje. Po pierwsze Berlewi odgrzebał swoje stare rysunki i szkice, i... zaczął znowu malować. Po drugie śmiertelnie obraził się na Bogu ducha winnego Węgra. Do krytyków, kuratorów i opartowskich malarzy słał listy, w których uparcie tłumaczył, że to właśnie on, nie Veserely, jest prekursorem nowego kierunku.
Berlewi łatwo wskoczył w buty idola. Wystawiał na całym świecie, obrazy kupowali prywatni kolekcjonerzy i muzea. Światową prasę obiegły zdjęcia z pokazu mody w Warszawie, do którego użyczył prac. Uśmiechnięty starszy pan siedzi otoczony pięknymi modelkami w strojach inspirowanych op artem.
Malarza nie zabrakło na najważniejszej wystawie op artu – The Responsive Eye w nowojorskiej MoMA w 1965 roku. Zapomniany prekursor nowoczesnego malarstwa nie cieszył się jednak długo sukcesem. Zmarł dwa lata później. Gdy kiedyś Stern pytał go, jak wyobraża sobie malarstwo przyszłości, powiedział: „w ogóle sobie nie wyobrażam, staram się wyłącznie wysublimować nasze znaki – symbole”.
Zdjęcie: „Kompozycja”, lata 60. XX w., cena sprzedaży 21 500 zł, katalog aukcyjny Agra-Art
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem: 22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00) email: aukcje@artinfo.pl