Strona korzysta z plików cookies. Zamknięcie tego komunikatu oznacza zgodę na ich zapisywanie na Twoim komputerze. Dowiedz się więcej. Zamknij
Alchemik z miasta
Marcin Szymielewicz miał być chemikiem, został artystą. Zajmuje się litografią, wypracował już własną technikę. Miłość do chemii pozostała mu do dziś.
– Jestem alchemikiem – mówi o sobie. Swoje prace traktuje tajemniczymi miksturami. Najpierw robi wstępny rysunek, który potem trafia do… wanny. Tam jest poddany magicznej obróbce. Czym? Tym, co wpadnie w ręce. Mydłem, tłuszczem, środkami czystości, rozcieńczonym kwasem azotowym, stearyną.
– Męczę papier, nadaję mu nową fakturę i strukturę – tłumaczy Marcin. – Nie lubię, gdy jest zwyczajnie biały i czysty. Nowatorska technika Marcina budzi czasem zastrzeżenia odbiorców. Pewna pani kupiła grafikę i wkrótce zadzwoniła, że jest uszkodzona. Problemem okazał się plaster, którym Marcin podkleił z tyłu umęczony chemikaliami papier. – Musiałem tłumaczyć, że to celowe, że nie sprzedaję niedoróbek – śmieje się.
Na jego pracach pojawia się przede wszystkim pejzaż miejski. Fascynują go nie tylko bryły budynków, ale światło i przestrzeń. Kocha spacery ulicami, gdzie za każdym rogiem czeka niewiadoma, a nieraz zadziwiająca perspektywa. Nad pomysłami głowi się w dzień, do pracy siada na ogół wieczorem. Stara się wychwycić rytm i melodię miasta i pokazać ją na papierze.


Zdjęcie: „Notre Dame”, 2008 r., fot. Norbert Piwowarczyk
Gracje Rabiha
Jego meble są jak sztuka. Posrebrzane kubiki, stołki barowe z trąbkami, powabne konsole.

Rabih Hage urodził się w Bejrucie, ale wychował we Francji. Studiował architekturę w Paryżu, a został projektantem wnętrz w Londynie.
Najpierw pociągały go projekty przemysłowe i architektura publiczna: w 1988 roku pracował przy budowie paryskiej stacji Montparnasse TGV, potem biurowca Atrium w Boulogne sur Mer France i francuskiego pawilonu na targach Universal Exhibition w Sewilli. Szpitale, mosty, centra handlowe – to był jego żywioł.
Aż do czasu, gdy w 2001 roku Rabih Hage przeniósł się do Londynu. Przypomniał sobie szczęśliwe czasy, gdy tuż po studiach urządził we Francji kilka starych posiadłości i zameczków. Zatęsknił za klasyką i projektami na ludzką miarę. Rzucił architekturę i został projektantem wnętrz.
Domy i mieszkania, które urządza, mają dużo ze stylu angielskiego, trochę eklektyzmu, ciut art déco i zawsze mnóstwo ciepłych tkanin, kolorów, spokoju i elegancji. Teraz Rabih stawia na meble, które „będą jak sztuka” – funkcjonalne, ale równocześnie piękne i z gracją.
W 2002 roku otworzył w Londynie studio projektowe i do współpracy zaprosił młodych projektantów. Przedmiotami, które wymyślają, mebluje domy klientów. Urządza typowo wiejskie gospodarstwa i mieszczańskie kamienice ze sztukateriami na ścianie i dobrym malarstwem. Jakby tego było mało, tuż obok studia otworzył galerię, którą szumnie nazwał „Laboratorium idei”. Organizuje tu wystawy najlepszej sztuki użytkowej, seminaria, dyskusje o wzornictwie.


Zdjęcie: Fotelik Pascale Stools, Alexandra Public Relations.
Bursztynowy koncert
Gdańsk–Wrzeszcz. Osiemset metrów do Opery Bałtyckiej. Czterysta metrów do politechniki. Dwadzieścia minut jazdy rowerem nad morze. Tutaj, w ponadstuletniej kamienicy, Paulina Binek i Janusz Wosik znaleźli miejsce do życia i tworzenia. Kiedyś uczeń i mistrz, dziś małżeństwo artystów zajmujących się unikatową biżuterią. To niestrudzeni orędownicy tajemnicy ukrytej w żywicy. Paulina i Janusz zgodnie twierdzą, że „bursztynowi należy się dużo wyższa półka w świecie sztuki jubilerskiej”. Wdzięczni są Stevenowi Spielbergowi za „Park Jurajski”, bo „nawet nie wie, jak dobrą robotę wykonał, umieszczając w scenariuszu epizod z komarem zatopionym w bursztynie”.
Nie wyobrażają sobie życia w bezdusznym apartamentowcu, a jeszcze „nie daj Boże, z portierem”. Mimo że remont kosztował ich mnóstwo wysiłku i nerwów, cenią skrzypiącą podłogę oraz stare mury, co niejedno widziały i słyszały.
Styl eklektyczny narzucił wiek kamienicy. Większość mebli i przedmiotów to pamiątki rodzinne, resztę zdobyli dzięki wizytom na targach staroci, w drodze handlu wymiennego – „na przykład miedzioryt za naszyjnik, artyści to dopiero potrafią się wspierać!” – albo jako prezenty od przyjaciół.
Nie chcą nazywać się kolekcjonerami, zdecydowanie wolą określenie „zbieracze”. Na przykład instrumentów. Kiedyś pokochał je Janusz, który wypatrzył „kilka ciekawych eksponatów na Jarmarku Dominikańskim, za śmieszne pieniądze”. Po jakimś czasie pałeczkę przejęła Paulina – pasjonatka muzyki klasycznej. W spadku po córce dostała pianino. I to z historią: wcześniej grało w kultowym gdyńskim klubie ,,Cyganeria”.
Trochę inną sztuką Paulina żyje w swojej pracowni. Wszędzie można się tam natknąć na ślady spacerów po dzikich jeszcze gdzieniegdzie plażach Mierzei Wiślanej. ,,Brzegi morza” – najnowsze prace artystki – powstały z bursztynów, kamieni i patyków znalezionych na plaży.


Zdjęcie: Sylwester Rejmer.
Tajemnica Fabergé
Nie ma Wielkanocy bez pisanek, ale czy wyobrażacie sobie taką za 18,5 mln dolarów? Tyle trzeba zapłacić za jajko od Carla Fabergé.

W najlepszym momencie kariery, czyli na przełomie XIX i XX wieku, Carl Fabergé zatrudniał prawie 600 pracowników i był znany w całej Europie. Sławę przyniosły mu dekoracyjne jaja wielkanocne, które robił na zamówienie samego cara. Każde było jedyne w swoim rodzaju i powstawało rok. Przez trzydzieści dwa lata, przed Wielkanocą złotnik osobiście dostarczał nowe cudeńko sztuki jubilerskiej na dwór.
Historię powstania pierwszego jaja skrywa tajemnica. Wiadomo, że zgodnie ze starym obyczajem Rosjanie obdarowują się na Wielkanoc pięknymi pisankami. Wiadomo też, że w 1885 roku przypadała 20. rocznica ślubu carskiej pary. Początkowo wierzono, że Fabergé sam zgłosił się do władcy z pomysłem prezentu, jednak zachowana korespondencja temu przeczy.
Sprawa wyjaśniła się po 1991 roku, kiedy odtajniono część archiwów. Okazało się, że zamówienie na pierwsze jajo złożył Aleksander za pośrednictwem wielkiego księcia Włodzimierza Aleksandrowicza. Jubiler dostarczył prezent, ale sam go nie wymyślił. Była to impresja na temat wczesnoosiemnastowiecznego jaja z zamku Rozenburg w Kopenhadze. Inspiracja nie była przypadkowa, wszak Maria Fiodorowna to duńska księżniczka. Jajo pokrywała prześwitująca emalia, a otwierało się je za pomocą ukrytego przycisku. W środku błyszczało złote żółtko, w którym była złota kura, a w niej wisior z rubinem, umieszczony wewnątrz korony z diamentami. Ten ostatni element to jedyna różnica między jajem Fabergé a duńskim oryginałem, gdzie niespodzianką był pierścień z rubinem.
Chociaż powszechnie mówi się o jajkach Fabergé, jednak ich autorstwa nie należy przypisywać wyłącznie samemu złotnikowi. Carl zlecał wykonanie drogocennych przedmiotów najlepszym grawerom, jubilerom i projektantom biżuterii. Powstawały w niezależnych, niewielkich warsztatach, a Fabergé firmował je swoim nazwiskiem.
Fabergé nie ograniczał się do wielkanocnych „matrioszek”. Część jajek miała sprytne mechanizmy. Dlatego niektóre niespodzianki są jednocześnie zegarami – np. błękitne jajo podarowane wdowie po Aleksandrze. Inny majstersztyk to jajo dokumentujące budowę kolei transsyberyjskiej. Skorupka kryła w sobie złoty model kolejki z 4 wagonami, który był nakręcany kluczem i jeździł!
Dziś jaja Fabergé uznaje się za szczytowe osiągnięcie sztuki jubilerskiej, ale w czasach kiedy powstawały, nie były powszechnie znane. Kilka z nich pokazano w 1900 roku w Paryżu, kilka na wystawie zorganizowanej przez barona von Dervis w Petersburgu. Jednak możni tego świata szybko się zorientowali, jakie cacka wytwarza dla cara wyjątkowy złotnik, i zapragnęli podobnych. Firma jubilerska znana jako „Dom Fabergé” produkowała bardzo dużo, według historyków nawet sto pięćdziesiąt tysięcy przedmiotów rocznie! Każdy był wyjątkowy, niepowtarzalny. Znaczną część produkcji stanowiły zamówienia z carskiego dworu. Przedsiębiorstwo świetnie zarabiało, a wyrób złotych jaj jubiler uznawał za prestiż, a nie finansową konieczność.
Kres jubilerskiemu imperium Fabergé położyła Wielka Rewolucja Październikowa. Ponadsiedemdziesięcioletni Carl opuścił Rosję i zamieszkał w Szwajcarii, w Lozannie. Zmarł dwa lata później.
W 2007 roku sensacją stała się sprzedaż jaja Rothschildów, o którego istnieniu do tej pory nikt nie wiedział. Zaopatrzony w zegar przedmiot znalazł nowego właściciela za 18,5 mln dolarów. Co godzinę wyskakuje z niego miniaturowy kogut, który rusza się jak kukułka. Poszukiwanie oryginalnych carskich jaj Fabergé to rozrywka dla bogaczy, ale sporą popularnością cieszą się licznie produkowane repliki.


Zdjęcie: Jajko wykonane dla cesarzowej wdowy Marii Fiodorowny, wewnątrz ukryty model pałacu Gatcziny, ulubionej rezydencji cesarzowej, 1901 r. Obecnie w zbiorach Walters Art Gallery – Baltimore.
Poezja na sztalugach
Była sobie kiedyś mała dziewczynka, która mieszkała we Lwowie. Kiedy trochę podrosła, założyła komórkę młodzieżówki Polskiej Partii Socjalistycznej. Ojciec, galicyjski radca prawny, bardzo się gniewał. Chciał, by została prawnikiem, tak jak on. Dziewczyna tymczasem pragnęła zostać malarką. I ciągle zadawała się z komunistami. Przerażona rodzina „zesłała” ją do Wiednia, do ciotki.
Na Frauen Akademie, oddziale wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych dla kobiet, zaczęła się prawdziwa przygoda Erna Rosenstein z malarstwem. Nie zakończył się jednak jej flirt z komunizmem. Wpadła w złe towarzystwo, więc rodzina zafundowała jej kolejną przeprowadzkę – do Krakowa. Znowu zaczęła studiować na ASP, w pracowniach Jarockiego i Weissa. Związała się z Grupą Krakowską – kręgiem artystów zafascynowanych nowoczesną sztuką, o lewicowych poglądach. Erna pasowała do tego towarzystwa. Co malowała? Dokładnie nie wiemy, bo wszystkie prace zaginęły podczas wojny.
Dla Erny był to pięcioletni okres rozbratu ze sztuką. Wspominała go niechętnie, jednak „dla pamięci” opowiadała. Na przykład o tym, jak w Warszawie poznali pana, który obiecał im pomóc. Zabrał ich pociągiem gdzieś pod Małkinię z jeszcze jednym człowiekiem. Gdy wysiedli, poszedł z nim w zarośla. Po chwili usłyszeli jakieś krzyki. Mężczyzna wrócił i zabrał Ernę. Związał ją, dźgnął dwa razy nożem i zostawił. Ale sznur puścił i dziewczynie udało się uciec. W szpitalu dowiedziała się, że rodzice zostali zamordowani. Wizja ojca i matki stała się potem powracającym motywem w jej twórczości. Na wielu obrazach pojawiają się odcięte głowy, spokojnie spoglądające w niebo, oraz ręce złożone jak do modlitwy.
Zaraz po wyzwoleniu wyjechała do Francji i Anglii na zaproszenie brata. W Paryżu związała się z Arturem Sandauerem, krytykiem, tłumaczem i eseistą. Znali się jeszcze przed wojną, gdy współpracował z Grupą Krakowską. Ich związek okazał się trwały, a w 1950 roku Erna urodziła syna Adama. Ślub z Arturem wzięli parę lat później.
Zaraz po wojnie Rosenstein wróciła do malarstwa, jednak polityczny klimat nie był dla niej łaskawy. Zapanował socrealizm, którego ona, ideowa komunistka, nie mogła zaakceptować.
Nikt jednak nie odważył się tknąć artystki, która przed wojną działała w ruchu komunistycznym. Lecz jej prac nie przyjmowano na wystawy.
Malarstwo Rosenstein określano jako surrealistyczne, ale ona nie lubiła tej nazwy. „Twórczość polega na tym, żeby odkryć coś, co jest tajemnicą autora” – twierdziła. Jej tajemnicą były najpierw figuralne, baśniowe nieomal kompozycje, a potem portrety i abstrakcje. Takie malowanie nie mogło się komunistycznym władzom podobać, choć Erna na socjalizm nie była obrażona. To władza bojkotowała ją i jej męża. Gdy przyszła odwilż, obrazy Rosenstein powróciły na wystawy.
Traktowała malarstwo jak wyzwanie i badanie świata. Przez jakiś czas fascynowała się „automatyzmem”, formami powstałymi nagle, niemal przypadkiem. W latach 60. Ernę zainteresowały kształty mikrobiologiczne, skondensowane – na obrazach pojawiały się o wiele gęściej stawiane kreski.
Artur Sandauer zaproponował żonie, by wydała wiersze. Erna od lat pisywała do szuflady, ale mówiła, że wstydzi się wszystkiego, co nie jest malarstwem, a nawet i jego nigdy nie była pewna. Wiersze ukazały się cztery lata później i bardzo spodobał się ich intymny klimat, podobny do tego, który odczuć można w jej malarstwie.
W latach 90. używała kawałków pleksi i wszelkiego rodzaju rupieci. „Przyleciało, zaczepiło się o ścianę. Świeci swoim światłem z odrobiną farby” – mówiła o tych pracach.
Życiowe perypetie, cudowne ocalenia i dziwne zbiegi okoliczności artystka podsumowała słowami: „Miałam różne okresy w życiu i czasem zdaje mi się, że to różni ludzie byli. Były one zupełnie inne, tak dalece, że sama nie wiem, czy ja jestem tą samą osobą”. O wiele prościej mówi o sobie w wierszu „Niewypowiedź”: „Bardzo potrzebny mi ochraniacz serca… albo może jakiś futerał na milczenie”. Erna Rosenstein zmarła 10 listopada 2004 roku. Gdy ona milczy, przemawiają jej obrazy i wiersze.


Zdjęcie: „Kompozycja surrealistyczna”, lata 50., katalog domu aukcyjnego Nautilus.
Zgłoszenie chęci kupna obiektu
Zgłoszenia chęci kupna przyjmowane są od osób zalogowanych w Artinfo.pl
W przypadku braku konta prosimy o rejestrację.
Uwaga - osoby nie pamiętające nazwy użytkownika i hasla mogą otrzymać przypomnienie na adres mailowy, użyty przy pierwszej rejestracji konta.
Prosimy wybrać poniższy link „przypomnij hasło” i wypełnić tylko pole adres e-mail.
W przypadku pytań, prosimy o kontakt z naszym biurem:
22 818 94 68 (poniedziałek - piątek: 10:00 - 17:00)
email: aukcje@artinfo.pl